Narzekamy na dramaturgię, że nie ma ochoty zajmować się współczesnym światem, że odwraca się nie tylko od polityki, ale i od wszelkich kwestii publicznych, zamykając się w introwertycznych eksperymentach albo narcystycznie przeglądając się w lustrze. Głowacki tymczasem wziął kanwę z pierw-szych stron gazet. Kanwę fascynującą: kruszenie się spoiw i filarów gigantycznego gmachu rosyjskiego państwa, walenie się imperium, które, jak się zdaje, zawsze stało na glinianych nogach, ale szkody swą katastrofą może wciąż narobić co niemiara. Pisarz zadbał o aktualność tekstu, są w nim i wyczyny mafii, i echa wojny z Czeczenią, i bomby podkładane w moskiewskich dzielnicach mieszkaniowych. Zapłacił za to pośpiesznością i płytkością realiów. Aliści doprawdy nic nie wskazuje, by stawiał sobie zadanie przeorania na wskroś rosyjskiej duszy, niczym nowy Dostojewski.
„Czwarta siostra” jest grą – całkowicie świadomą – literackimi i kulturowymi stereotypami. W końcu świat bohaterów Czechowa z ich marzeniami („do Moskwy...”), udrękami („jak żyć?”) i deklaracjami („trzeba pracować, wujaszku Wania”) od dawna oderwał się od historycznego czasu i obyczajowego kontekstu. Więcej: stał się jednym z podstawowych kodów scenicznych, wyrażających tęsknoty widzów teatralnych na całym świecie. Do przeżywania rozterek z „Mewy” czy „Wiśniowego sadu” nie trzeba samowara ani czastuszek; choćby sukces wypranego z rosyjskości „Wujaszka Wani” u Jerzego Grzegorzewskiego w warszawskim Studio świadczy o tym dowodnie. Portretując nowe wcielenie sióstr Prozorow, Janusz Głowacki sięgnął po prostu po teatralny język, doskonale zrozumiały w Polsce – a i za oceanem także. Spróbował zobaczyć na scenie, jak mówił w jednym z wywiadów, „te parę kroków, które świat zrobił od czasu, kiedy przyglądał się mu Czechow”.