Zdenerwowani oczekiwaniem na pluskwę milenijną polscy bankowcy zdenerwowali się jeszcze bardziej, kiedy przeczytali w „Życiu” w środę 29 grudnia nie tylko to, że „od stycznia 2000 trzy największe polskie banki – PKO BP, Pekao SA i BGŻ tracą gwarancje państwowe”, ale i to, z jakimi stratami muszą się liczyć klienci w razie upadłości banku. Gdyby ta informacja popchnęła tysiące klientów do wycofywania swoich wkładów, reakcja łańcuchowa bankructw byłaby nieunikniona.
Trzy banki rzeczywiście jako ostatnie z długiej listy tracą gwarancje państwa, ale zyskują za to gwarancje Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, jak wszystkie pozostałe. Państwo po prostu wycofuje się z bezpośredniego zarządzania przedsiębiorstwami, czy to handlującymi cebulą, czy produkującymi statki, pozostawiając sobie tylko funkcje regulacyjne. I właśnie prawo określa, jakie muszą być rezerwy banku w proporcji do portfela kredytów, a nadzór NBP kontroluje, czy wszystkie normy ostrożności są spełnione. Państwo nie ma tu już nic do roboty i tak jest w całym świecie bankowym. Nie doszło do „czarnego czwartku”. W przeddzień sylwestra wypłaty były większe niż zwykle, ale szybko wróciły do normy. Klienci bankowi okazali się dojrzalsi niż niektórzy dziennikarze.