Ulica wrze. Wszędzie aż się roi od błękitnych policyjnych uniformów. Rozstawieni grupkami, co kilkanaście metrów, wzdłuż chodników – kontrolują każdego. Handlarzy, rodziny z dziećmi. Kilku młodych mężczyzn ustawili przy ścianie: ręce założone za głowę, nogi w rozkroku. Kontrola osobista. Innego szarpią za sweter; wyrywa się – dostał w twarz. Kogoś prowadzą. Kolejny leży na ziemi, dwóch policjantów trzyma go za ręce, trzeci wywraca kieszenie. Jeszcze następni... giną w tłumie. Zamieszanie. Jezdnią bez przerwy kursują pancerne i policyjne wozy. Na dachu jednego z nich chrypliwie skrzeczy megafon... odjechał... wraca.
Na szczęście, do cudzoziemców umundurowani podchodzą jednak z większym dystansem. Ci sami, którzy przed chwilą poszturchiwali i wymierzali policzki miejscowym – zagubionym i przestraszonym turystom, oferują pomoc i zaproszenie (zaraz po służbie) na herbatę. Zapytana na odchodnym, co tu się właściwie dzieje, policjantka prezentuje naklejony na witrynie sklepowej plakat. Kilka zdjęć ludzkich twarzy: „TERRORYŚCI. POSZUKIWANI”.
– To ich ścigamy.
Co się znajduje we wschodniej Turcji?
Turecki Kurdystan. Słoneczne przedpołudnie w Van. – Hallo, hallo – wołają, biegnąc za turystami z chichotem, bose, umorusane dzieciaki. Niektóre natrętnie wciskają w dłonie cukierki lub chusteczki higieniczne. Strofują je pokrzykując wąsaci handlarze ze straganów z owocami, kolorowymi ubraniami i metalowymi częściami do maszyn. Ale sami też lustrują gości czujnymi spojrzeniami. Przybysze wzbudzają tu niekłamaną sensację.
Van robi wrażenie. Już samym położeniem: nad brzegiem ogromnego jeziora, też o nazwie Van – z uwagi na wielkość i gorzki (od związków sody) smak tubylcy nazywają je morzem.