Archiwum Polityki

Czy są tu Kurdowie?

– Co robicie w Van? – policjanci (skąd oni się wzięli?) z podejrzliwą skrupulatnością kartkują paszporty. No, jak to co? Przecież Urartu, starożytna Tuszpa, no i ten wschodnioanatolijski folklor turecki, znany nam z popularnych tureckich opracowań... Udało się. Z przedstawicielami władzy żegnamy się w nienagannej komitywie. Nabieramy właśnie powietrza, żeby odetchnąć z ulgą, kiedy: – Torba! – i kolejna grupa umundurowanych otacza nas zwartym kołem. – Torba – policjant mierzy w nas kościstym palcem. Wertuje zawartość bagażu: książka z poezją staroturecką, przewodnik po Turcji, szczotka do włosów, portfel, dokumenty. Staramy się notatnikami przysłonić grzbiety otrzymanych w Hadepie (Demokratyczna Partia Ludowa) kurdyjskich czasopism. Nielegalnych na tureckim wschodzie.

Ulica wrze. Wszędzie aż się roi od błękitnych policyjnych uniformów. Rozstawieni grupkami, co kilkanaście metrów, wzdłuż chodników – kontrolują każdego. Handlarzy, rodziny z dziećmi. Kilku młodych mężczyzn ustawili przy ścianie: ręce założone za głowę, nogi w rozkroku. Kontrola osobista. Innego szarpią za sweter; wyrywa się – dostał w twarz. Kogoś prowadzą. Kolejny leży na ziemi, dwóch policjantów trzyma go za ręce, trzeci wywraca kieszenie. Jeszcze następni... giną w tłumie. Zamieszanie. Jezdnią bez przerwy kursują pancerne i policyjne wozy. Na dachu jednego z nich chrypliwie skrzeczy megafon... odjechał... wraca.

Na szczęście, do cudzoziemców umundurowani podchodzą jednak z większym dystansem. Ci sami, którzy przed chwilą poszturchiwali i wymierzali policzki miejscowym – zagubionym i przestraszonym turystom, oferują pomoc i zaproszenie (zaraz po służbie) na herbatę. Zapytana na odchodnym, co tu się właściwie dzieje, policjantka prezentuje naklejony na witrynie sklepowej plakat. Kilka zdjęć ludzkich twarzy: „TERRORYŚCI. POSZUKIWANI”.

– To ich ścigamy.

Co się znajduje we wschodniej Turcji?

Turecki Kurdystan. Słoneczne przedpołudnie w Van. – Hallo, hallo – wołają, biegnąc za turystami z chichotem, bose, umorusane dzieciaki. Niektóre natrętnie wciskają w dłonie cukierki lub chusteczki higieniczne. Strofują je pokrzykując wąsaci handlarze ze straganów z owocami, kolorowymi ubraniami i metalowymi częściami do maszyn. Ale sami też lustrują gości czujnymi spojrzeniami. Przybysze wzbudzają tu niekłamaną sensację.

Van robi wrażenie. Już samym położeniem: nad brzegiem ogromnego jeziora, też o nazwie Van – z uwagi na wielkość i gorzki (od związków sody) smak tubylcy nazywają je morzem.

Polityka 5.2000 (2230) z dnia 29.01.2000; Na własne oczy; s. 93
Reklama