Pisze Krzysztof Zanussi (POLITYKA 3): „Czy kobieta ma zasługę w tym, że jest piękna? Najczęściej nie ma. Zasługa spada na geny, ewentualnie wyjątkowo na chirurga plastycznego”. Panie Krzysztofie – mam nadzieję, że to się panu wyrwało bez zastanowienia, że sam pan w to nie wierzy, że pan odwoła w najbliższym numerze. Geny tak się mają do kobiecego piękna jak płótno do obrazu. Owszem, płótno jest potrzebne, ale można na nim namalować arcydzieło równie dobrze jak najstraszliwsze bohomazy. Piękna kobieta jest wyrafinowanym dziełem sztuki, które tworzy zresztą najczęściej ona sama.
W sporej liczbie krajów, z Francją na czele, utrzymuje się miłe sercu przekonanie o wyjątkowej piękności Polek. Jest to prawda i nieprawda zarazem. Przyjeżdżając do Rzeczypospolitej widzi się (pomijając Trakt Królewski w Warszawie, rynki w Krakowie czy Poznaniu i parę jeszcze innych wyjątkowych miejsc), że narodowa populacja kobieca składa się w wielkim procencie z szarych, wyblakłych, zaniedbanych, źle ubranych i uczesanych myszek niechętnych światu, a nawet rodzajowi męskiemu. Dopiero bliższa obserwacja upewnia nas, że w przygniatającej większości są one potencjalnie piękne. Problem w tym, że na razie tylko potencjalnie. Trzeba jeszcze wszystko wymyślić (nie geny, ale lustro!): styl, fryzurę, kolor, makijaż, zapach. I warto! Doświadczenie uczy bowiem, że nie ma kobiety, która odpowiednio „zrobiona”, a jeszcze w korzystnym oświetleniu i dobrym humorze nie byłaby przepiękna. Każdy zaś kto zauważa swoją wartość, widzi błyski w oczach płci przeciwnej, czuje się dobrze w swojej skórze, staje się od razu weselszy, bardziej życzliwy dla świata, a nawet zdrowszy.