Ludwik Stomma napisał: „Jerzy Turowicz i jego ekipa stają się wzorem prawości (nie mylić z prawicowością) w najbardziej chrześcijańskim znaczeniu”. Niedobrze – lustratorzy wzmagają czujność słysząc takie słowa. Mieliby kłopot z Turowiczem. Z jego biografią, postawą, poglądami. Turowicz nie mieścił się w schemacie, ale z wielu powodów trzeba by było go wziąć pod lustracyjną lupę. Bo jakże to: nie wstydził się sympatii do niepodległościowego i demokratycznego socjalizmu. Żartował, że jak władzę w wolnej Polsce weźmie KPN, to on emigruje. Szanował ideowy konserwatyzm, ale nie utożsamiał go z polityczną prawicą. Nie wierzył w zbudowanie w Polsce nowoczesnej chrześcijańskiej demokracji. Nie lubił mieszania Ewangelii z programami partyjnymi. Oponował przeciwko wciąganiu Kościoła w rozgrywki polityczne. Za to czcił Jana Pawła II (ale po jego wyborze nie zdjął ze ściany gabinetu portretu „dobrego papieża” Jana XXIII) i jak Polak-katolik – choć nie nacjonalista – wierzył w religijny wymiar narodowej historii.
Może Turowicz obroniłby się przed lustratorami swym bilansem półwiecza komunizmu. „Polska w latach 1945-1989 – pisał w artykule ťPamięć i rodowódŤ nie była państwem niepodległym ani suwerennym, nie była państwem demokratycznym, mimo że nazywała się – na pośmiewisko – demokracją ludową (...) władza sprawowana przez PPR, a potem przez PZPR, była władzą z obcego nadania w służbie radzieckiego imperium”. No tak, zafrasują się lustratorzy, ale przecież dodawał także, że prócz zła były też w PRL osiągnięcia – wynikające z pracy całego społeczeństwa. Trzeba by więc przewertować zszywki „Tygodnika Powszechnego” w poszukiwaniu dalszych dowodów kolaboracji Turowicza i jego ekipy z reżimem.