Podczas uroczystości wręczenia Paszportów „Polityki” mówił pan o pamięci i słowie, „które odrabiają stratę”. Czy można to odczytywać jako przypis do dwóch ostatnich książek: była „Melancholia” – esej o stracie, a po niej „Tworki” – rzecz o pamięci?
Tak, w tej kolejności. „Tworki” to istotnie rzecz o pamięci; ale nie jest to właściwie książka melancholijna, choć mówi ona o śmierci i zniknięciu. W pewnym sensie jest to powieść pogodna, dlatego że doświadczenie pamięci jest tu, mimo wszystkich rozważanych niemożności opowiadania o zagładzie, pozytywne, kreacyjne.
Urodził się pan 11 lat po wojnie. Skąd pomysł, żeby napisać książkę o Zagładzie?
„Tworki” są takim starym zadaniem, które odrobiłem dopiero teraz. Należę do pokolenia, któremu jeszcze śnili się Niemcy. Na murach mojego domu było widać ślady po pociskach; dzieci bawiły się ciągle w wojnę, o wojnie wciąż się mówiło w szkole, dużo w telewizji, nieco w domu. Kiedy jako 13-latek pojechałem po raz pierwszy do Niemiec – o czym już w jednym z wywiadów wspominałem – nie byłem zdolny niczego przełknąć; musiał mnie toczyć, i może jeszcze toczy, jakiś lęk.
I ten lęk znalazł ekspresję w „Tworkach”?
Tak, ale ważniejsze jest chyba co innego. Powieść zaczyna się od pożegnalnego listu młodej dziewczyny gotującej się na śmierć. Nosiłem ten list w sobie przez może 20 lat; znałem go od dawna, czułem się jego mimowolnym adresatem, przypadkowym dłużnikiem. „Tworki” są konieczną dla mnie odpowiedzią na ten list – i zarazem konfrontacją z wojną i językami, jakimi się o wojnie mówi.
Poprzez tłumaczenia konfrontuje się pan także z językami innych autorów.