„Ghost Dog” wygląda na żart z kina gangsterskiego. Rozkochany w buddyjskiej literaturze zabójca na usługach mafii zabija o jednego gangstera za dużo. Taka fabuła to parodia.
Smutną historię marzyciela, który nie potrafi dostosować się do warunków panujących w wielkomiejskiej dżungli, pan nazywa parodią? Opowiadam tę historię wykorzystując konwencję westernu, kina akcji i filmów samurajskich. Mieszam style, by uzyskać dystans. Nie zaś, by bohatera ośmieszać. A dlaczego styl gangsterski dominuje? Odpowiem nie wprost. Bardzo lubię muzykę. Zwłaszcza bebop i hip-hop. Jest w niej miejsce na cytat, na nagłe przeskoki, które dla niewtajemniczonych brzmią jak zgrzyt. Muzyka podobnie jak i moje filmy przypomina szyfr, który wrażliwy odbiorca potrafi złożyć w całość.
Dzięki licznym scenom przemocy „Ghost Dog” wydaje się bardziej komercyjnym przedsięwzięciem od chociażby „Mystery Train”.
Nie zakładam, że moje filmy mają odnosić sukcesy kasowe. Jeśli „Ghost Dog” spodoba się większej liczbie osób, wtedy chętnie się z panem zgodzę. Jak na razie jednak na to się nie zanosi.
Nie interesuje pana sukces frekwencyjny?
Nie interesuje mnie myślenie o sztuce w kategoriach biznesu.
Ghost Dog to imię i nazwisko pańskiego bohatera – czarnoskórego mordercy wynajętego przez mafię. Rozszyfruje pan ten kod?
W westernach Indianie nazywają się podobnie, na przykład Czerwona Chmura, Szalony Koń. To proste i czytelne odniesienie. Przezwiska są popularne również w świecie współczesnych muzyków, zwłaszcza wśród raperów. A wybrałem ten konkretnie pseudonim, bo mój bohater porusza się w Nowym Jorku niczym przybysz z innej planety, jak zjawa.