– Najgorzej, że straciliśmy imprezę – konkluduje Franciszek Wołowicz, burmistrz Żar, wiceszef wojewódzkiego SLD. – Straciliśmy w wymiarze promocyjnym, bo mniej się będzie mówiło o Żarach bez Woodstocku. Straciliśmy też finansowo, bo przez ostatnie trzy lata mieszkańcy Żar zarabiali na imprezie.
Pierwszy Przystanek Woodstock zagrał w cichym miasteczku Żary w 1997 r. Ktoś z fundacji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jerzego Owsiaka zadzwonił wtedy z pytaniem, czy miasto nie przyjęłoby rockowej imprezy. Burmistrz Wołowicz, przedstawiciel pokolenia Jimiego Hendrixa, a prywatnie miłośnik rock and rolla, zgodę na festiwal wydał wówczas osobiście, bez zasięgania opinii rajców miejskich. Na dawne wojskowe lotnisko za miastem ściągnęły tysiące młodzieży, która przez dwa dni wzbudzała niebotyczny kurz tańcząc w takt muzyki na żywo. Młodzi mieszkali w namiotach przy koncertowej scenie, na uliczki miasta zaglądali po piwo, papierosy i chleb. Mieszkańcy przeszli błyskawiczny kurs rozróżniania subkultur według sposobu uczesania: punk ma włosy nastroszone, metal długie, skin nie ma wcale i tak dalej. Burmistrz cieszył się, że poprzez festiwal może realizować swoją wizję europejskiego miasta otwartego.
Elementy destruktywne
Jednak kiedy burmistrz Wołowicz oglądał telewizję albo czytał gazety, najczęściej okazywało się, że nie mają tam dla żarskiej imprezy ciepłych słów. Media liczyły pozostałe po Przystanku narkomańskie strzykawki, tony puszek, pijane dzieci, zdemolowane pociągi, włamania, kradzieże, śmierci i ciąże nastolatek. Wołowicz i Owsiak uważają, że niektóre publikatory wykreowały obraz Żar podczas Woodstocku jako miejsca na ziemi, które woła o pomstę do nieba. „Nigdy nie przeczytałem tylu okrutnych wypowiedzi jak te, które ukazały się w prasie prawicowo-katolickiej zwłaszcza po ostatnim Przystanku Woodstock – mówił Owsiak w niedawnym wywiadzie dla radiowej Trójki.