Sztuka austriackiego autora Petera Turriniego wyzbyta jest drastyczności, deformacji, brutalizmów charakterystycznych dla współczesnego teatropisarstwa. Zda się niemal pastelowa. Opowiada o wiedeńskim kiniarzu nazwiskiem Ritter, właścicielu podupadłej budy na przedmieściach, zaprzysięgłym miłośniku filmu, a zwłaszcza Klausa Kinskiego. To właśnie ów idol dzwoni nagle z Ameryki, każe Ritterowi pędzić do Cannes i odebrać od południowoamerykańskich mafiosów fundusze na nowy film. Nietrudno pojąć, że cała ta wyprawa w roli rzekomego producenta obrazu „Miłość na Madagaskarze” toczy się w wyobraźni nieszczęsnego wiedeńczyka. Więcej: jest szczególną drogą jego odwrotu ze świata wiecznych niepowodzeń w świat z celuloidu, drogą ku nieśmiertelności zaklętej w wyblakłych fotosach nad zrujnowanym foyer – ale i ku Kinskiemu w samotności umierającemu za oceanem.
Zbigniew Brzoza utrzymuje tę wyimaginowaną wędrówkę w tonie melancholijno-żartobliwej groteski. Rolę śmigieł samolotu pełnią najzwyklejsze wentylatory, a stewardesa wirtuozowsko kręci pupą; skarcony przez szefa bankowy urzędnik pada na cztery łapy po psiemu, a recepcjonista wyskakuje zza kontuaru niczym pajacyk-zabawka. Wszystko jest nadwyraziste, łagodnie surrealistyczne. I niemal wszystko ma źródło w kinie. Południowoamerykańscy mafiosi wyśpiewują operowe ansamble, demonstrując bliskość upodobań z Fitzcarraldem Kinskiego u Herzoga, tłusty aniołek ze skrzydełkami i z parasolką ma twarz Marii Peszek i sylwetkę Giulietty Masiny, Marilyn Monroe unosi rąbek białej sukni. Przewijają się kadry z „Casablanki”, ze „Złodziei rowerów” i jeszcze ta scena ze słońcem wpadającym przez żaluzje i tnącym wypłowiałe sylwetki bohaterów w czarno-białe pasy. W jakim to było filmie? Ritter wie to na pewno i zdąży nacieszyć się tą wiedzą, zanim tłum clownów z Felliniego nie wchłonie go na zawsze.