Mariusz O., odpowiedzialny za upadek Gwaranta, wcześniej do plajty doprowadził Baltic Bank, a mimo to otrzymał koncesję na prowadzenie działalności ubezpieczeniowej. Prezes upadłego Feniksa Andrzej M. bezboleśnie przeszedł do zarządu Polisy-Life, co zdaje się nie przeszkadzać Zygmuntowi Solorzowi, który ją kontroluje. Jerzy M., który zdążył wraz z grupą kolegów uciec z Gwaranta przed ogłoszeniem upadłości, wylądował w Herosie. I wreszcie prezes Polisy Stanisław G. także pozostanie w branży – zakłada multiagencję, która będzie handlować ubezpieczeniami.
Danuta Wałcerz, prezes Państwowego Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń, ma żal do środowiska, że nie stara się oczyścić z ludzi skompromitowanych, lecz nadal hołubi ich we własnym gronie, co w Europie Zachodniej jest nie do pomyślenia. Proponowała, że zanim ktoś trafi do zarządu firmy ubezpieczeniowej, niechby jej akcjonariusze zapoznali się chociaż z opinią PUNU na temat jego kompetencji. Polska Izba Ubezpieczeń, w której zakłady są stowarzyszone, nie wyraziła na to zgody.
Kolejka do kasy bankruta
Każdy, kto ma coś cennego – samochód, mieszkanie, firmę, ładunek, nie mówiąc już o zdrowiu czy życiu, zdaje już sobie sprawę z tego, że powinien je ubezpieczyć. Posiadanie polisy daje spokój i pewność, że w razie nieszczęścia zakład ubezpieczeniowy zneutralizuje lub przynajmniej złagodzi jego finansowe skutki. I tak się zwykle dzieje. W każdym razie do momentu, w którym ubezpieczyciel przestaje wypłacać odszkodowania. Wtedy można mieć nadzieję, że należne odszkodowanie zostanie nam wypłacone po ogłoszeniu przez sąd upadłości zakładu. Często okazuje się, że to nadzieja płonna, przede wszystkim w przypadku ubezpieczeń dobrowolnych.
W stosunkowo niezłej sytuacji są poszkodowani przez osoby, które w zbankrutowanej firmie miały wykupione obowiązkowe ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej (OC).