Podczas specjalnego seminarium dla pisarzy, wydawców i księgarzy, odbywającego się pod koniec stycznia w Radzie Europy w Strasburgu, całkiem serio mówiono o końcu tradycyjnych księgarni. Organizatorzy przedstawili założenia nowego systemu dystrybucji książek. Program PROD-Europe (Print on demand – druk na żądanie) zrewolucjonizowałby rynek czytelniczy. Miejsce półek w księgarniach zajęłyby komputery ze stanowiskami do drukowania. Zamiast kolorowych grzbietów książek pojawiłyby się liczące kilka milionów pozycji elektroniczne katalogi. Żeby kupić tytuł, który nas interesuje, wystarczyłoby tylko wcisnąć klawisz „drukuj”. Po chwili można by było odebrać świeżo wydrukowany, a nawet oprawiony egzemplarz. Jak podkreślali organizatorzy seminarium, druk na żądanie jest znacznie tańszą techniką od tradycyjnej fotoofsetowej. Światło dzienne ujrzałyby tylko te książki, na które ktoś wcześniej złożył zamówienie i tylko w takiej liczbie egzemplarzy, jaką odbiorca zamówił.
Zapach skóry
Pomysł sprzedawania książek „na żądanie” narodził się już dawno. W połowie lat dziewięćdziesiątych ukazała się praca Nicolasa Negroponte, naukowca ze słynnego Massachusetts Institute of Technology, „Being digital” („Cyfrowe życie” – wydanie polskie z 1997), w której autor przedstawił liczne korzyści wynikające z nowej metody sprzedaży. Negroponte ubolewał nad tym, że kupując pięknie oprawioną książkę wydajemy pieniądze nie na jej zawartość, ale – w ponad 40 proc. – na koszt wyprodukowania i dystrybucji: druk, zdobienia, paliwo zużyte na transport. W tradycyjnym systemie płacimy za fizyczne „atomy”, a nie za „bity” – jednostki informacji. Powierzenie komputerowi roli wydawcy i dystrybutora urealnia – zdaniem naukowca – cenę książki.