Sygnałami rewolucji na maturze są SYLLABUSY – szczegółowe opisy wymagań egzaminacyjnych. Sygnuje je anonimowa Centralna Komisja Egzaminacyjna. Prosty czytelnik (np. dyrektor liceum) nie zna nazwisk członków komisji ani recenzentów. Nie wie, ilu recenzentów wydało opinie krytyczne, a kto był entuzjastą i dlaczego.
Syllabus z języka polskiego zawiera wiele stron opisu umiejętności językowych i komunikacyjnych. Autorzy w ogólnych zdaniach stwierdzają, że uczeń powinien orientować się w różnych dziedzinach sztuki, łącząc ją z filozofią i historią. Są tu piękne deklaracje o nauce stylów, gatunków i epok. Jednak mnie najbardziej interesuje lista lektur. Dlaczego? Ponieważ gatunków i stylów można uczyć, posługując się niemal dowolnymi przykładami literackimi. Natomiast w europejskiej szkole za istotną uważa się tradycję literatury narodowej, a ona już tak bardzo dowolna nie jest.
Lista lektur syllabusa prowokuje wiele pytań.
Jak na przykład kształci się poczucie humoru maturzysty?
Otóż syllabus zlikwidował: fraszki Kochanowskiego, bajki Krasickiego (i oczywiście ohydną „Monachomachię”), a także komedie Fredry, zostawiając za to z nowelistyki straszliwie smutny pozytywizm (można sądzić, że w XX wieku nowel wartych uwagi w ogóle nikt nie pisał) i zaraz potem mizerotę liryki młodopolskiej, ale bez Boya oczywiście.
Może jednak pytanie o poczucie humoru jest niepoważne? Wobec tego zapytajmy, co oznacza 17 razy powtórzona przy nazwiskach 17 poetów formuła: „wybór wierszy”?
Czy pozwala ona, by Mickiewicza omawiać bez „Sonetów krymskich”, a Słowackiego bez np. „Grobu Agamemnona”? I co ta formuła przynosi układającym pytania maturalne? W sensie prawnym: wiedzą tyle, że o ŻADEN konkretny utwór nie mają prawa zapytać.