Jest wielu zwolenników opinii – zdaje się ją podzielać także Najwyższa Izba Kontroli – że reforma emerytalna wystartowała za wcześnie. Gdyby jeszcze rok, dwa poczekać, nie byłoby aż takich problemów z uruchomieniem Komputerowego Systemu Informatycznego. Trochę to przypomina zaklinanie czasu, żeby stanął w miejscu i poczekał, aż będziemy gotowi.
Od lat bowiem wiadomo, że państwo – nawet gdyby gospodarka rozwijała się szybciej niż obecnie – nie będzie w stanie dotrzymać zobowiązań starego systemu, kiedy wyżowe pokolenie obecnych 50-latków zacznie kończyć zawodową karierę. Czyli już za – dziesięć, góra – kilkanaście lat. Zaś zważywszy na zachęty, aby pracować krócej – krach finansowy mógłby nastąpić jeszcze przed 2010 r. Żeby mu zapobiec, trzeba by zwiększać i tak już bardzo wysoką składkę na ZUS do poziomu 70–80 proc. zarobków, co kompletnie zrujnowałoby gospodarkę. Jedynym dobrym wyjściem była więc jak najszybsza reforma systemu. Tym bardziej że za rok czy dwa mogłaby stać się zupełnie niemożliwa – teraz bowiem uszczerbek wynikający z przepływu pieniędzy do drugiego filaru rekompensują wpływy z prywatyzacji, które jednak od 2001 r. będą coraz mniejsze. Budżet znalazłby się w dramatycznej sytuacji, dziś nie mając pieniędzy na reformę, zaś za kilka lat na wypłatę świadczeń.
Nie zmienia to faktu, że reforma została przygotowana źle. Jednak winę za to ponosi nie tylko obecny rząd i parlament. Niestety, poprzednicy popełnili karygodny grzech zaniechania. Bez względu bowiem na to, jak wyglądałby ostateczny kształt reformy – nawet gdyby w ogóle zrezygnowano z drugiego, kapitałowego filaru – od dawna wiadomo było, że koniecznie należy stworzyć indywidualne konta dla wszystkich ubezpieczonych. Tymczasem ZUS za rządów koalicji SLD-PSL nadal jak za komuny zsypywał wszystkie pieniądze do jednego worka.