Arnold Hauser w „Społecznej historii sztuki i literatury” przypominał, iż już około 1560 r. w Antwerpii malarstwem i grafiką trudniło się około 300 mistrzów, podczas gdy w tym samym czasie w mieście działało nie więcej jak 170 piekarzy i 80 rzeźników. Malarstwo, podobnie jak uprawa tulipanów, stało się masowym narodowym hobby, a obrazy – dobrem powszechnym. Kupowano je dla dekoracji domów jako lokatę pieniędzy, dla przydania sobie prestiżu. Oryginalne dzieła sztuki zdobiły nie tylko domy bogatych mieszczan, ale masowo trafiały także pod strzechy, kupowane na targach przez co zamożniejszych rolników. „Często zdarza się, że chłop przeznacza dwa lub trzy tysiące funtów na ten towar (obrazy). Ich domy są nimi przepełnione” – pisał z mieszaniną zaskoczenia i podziwu, w swych pamiętnikach w 1641 r., angielski podróżnik John Evelyn. Na przełomie XVI i XVII w. malarze holenderscy – na skutek gwałtownych zawirowań polityczno-religijnych – utracili praktycznie wszystkich tradycyjnych mecenasów sztuki: władcę, dwór, arystokrację, a także Kościół katolicki. W każdym innym kraju oznaczałoby to całkowitą degradację malarstwa, tymczasem w Holandii nastąpił złoty wiek.
Masowe zakupy obrazów przyczyniły się do masowego malowania. Zbyt masowego. Paradoksalnie, w kraju w którym oleje wisiały w niemal każdym mieszkaniu, karczmie i chałupie, ich twórcy opłacani byli wyjątkowo podle, a naród, który tak bardzo cenił malarstwo, równocześnie tak źle obchodził się z malarzami. Ktoś skwapliwie policzył, że cena obrazu wynosiła w XVII-wiecznej Holandii średnio 17 guldenów (niesygnowanego – o połowę mniej). Dla porównania – niewykwalifikowany pracownik fizyczny zarabiał tygodniowo 7 guldenów. Wielce dziś ceniony Isaac van Ostade, przymuszony ciężką sytuacją osobistą, sprzedał w 1641 r.