Przeczytałem właśnie (Dmitrij Wołkoganow, „Lenin”, wyd. Amber 1997, s. 447–448), że 14 października 1964 na plenum KC KPZR zarzucono Nikicie Sergiejewiczowi Chruszczowowi i to między innymi, że „tak ordynarnie się wyraża, że nie tylko uszy więdną, lecz i żeliwne słupy rumienią się ze wstydu. Dureń, wałkoń, próżniak, śmierdziel, zasrana mucha, zdechła kura, brednie, gówno, dupa – to najbardziej literackie z jego określeń. Bo tych, których używa najczęściej, żaden papier nie zniesie i język nie wypowie”. U nas dosadnie lubił się wyrażać na przykład (nie jedyny) marszałek Józef Piłsudski. „A gdy się pan taki zafajda (to o posłach wolnej Rzeczypospolitej – LS), to każdy podziwiać musi jego zafajdaną bieliznę, a jeżeli przy tym zdarzy mu się wypadek, że zabździ, to to jest już prawo dla innych ludzi, a najbardziej dla ministrów, którzy muszą nie pracować dla państwa, ale obsługiwać i fagasować tym zafajdanym istotom” (5 kwietnia 1929). „Ale za to każdy minister ma słuchać z powagą głupstw tego pana i ma zafajdaną i zapoconą od wysiłku myślowego zawodowego idioty bieliznę jeszcze lizać...” (idem). „Bałem się wciąż, iż panowie ministrowie pojadą do Rygi, że rzygać będą po każdej rozmowie z posłami. A jest tych posłów aż 444. Toż, proszę pana zawartości żołądka nie wystarczy na takie obcowanie”. (26 sierpnia 1930). „Banda byłych posłów, zdeklasowanych jakichś klaczy czy marnych wałachów” (6 września 1930). „Naturalnie, różne kauzyperdy konstytutę-prostytutę mogą sobie wykręcać inaczej” (idem). „Cloaca maxima zebrana na ulicy Wiejskiej sięgnęła swym zapachem do wszystkich zakątków życia, czyniąc ten zapach charakterystycznym dla państwa” (24 października 1930).