Oceniając prezydenturę po roku pisaliśmy: jest źle, ale rok nie wyrok, zmiana jeszcze jest możliwa. Po dwóch latach dominuje przekonanie, że o reelekcji Lecha Kaczyńskiego należy zapomnieć; ba, że w ogóle może mieć kłopoty. Te opinie pojawiły się z dużą siłą, gdy po wyborach parlamentarnych prezydent na kilka tygodni zniknął, nie wiadomo, z powodu choroby, stresu wywołanego przegraną brata, czy też obmyślając nową strategię. Potem miejsce prezydenta zajął urzędnik Kancelarii Michał Kamiński, zasypując opinię publiczną informacjami, że prezydent został obrażony, że Tuskowi i PO zwycięstwa nie pogratuluje, zanim nie doczeka się przeprosin, że wokół organizowane są jakieś sabotaże, choćby w postaci rozkopanego Krakowskiego Przedmieścia, co utrudnia ruch limuzyn w okolicach prezydenckiej siedziby. Potok podobnych skarg i utyskiwań zdawał się nie mieć końca.
Czas po wyborach parlamentarnych, kiedy to prezydent musiał oswoić się z nową sytuacją tak polityczną, jak i osobistą, był bez wątpienia jednym z najgorszych okresów prezydentury Lecha Kaczyńskiego.
To wtedy prezydent uwikłał się w nieprzystojny głowie państwa spór o ministra spraw zagranicznych sugerując, że na Radosławie Sikorskim ciążą jakieś podejrzenia, a nawet, że są to zarzuty wagi państwowej, które uniemożliwiają mu objęcie funkcji. Nigdy nie wyłożono kart na stół, rzecz jednak nie mogła być poważna, skoro premier Sikorskiego powołał, a cała akcja prezydenta i jego urzędników zaczęła nosić znamiona osobistych porachunków. Uwikłał się też w niepotrzebny, szczęśliwie szybko wygaszony, spór o kandydata na ministra sprawiedliwości, potem o termin wycofania wojsk z Iraku. Tu z góry stał na pozycji przegranej, gdyż brak jego podpisu pod decyzją rządu skutkowałby brakiem mandatu dla pobytu polskich wojsk w tym rejonie po 1 stycznia tego roku.