Generał Felicjan Sławoj-Składkowski był miernym ministrem, a już zupełnie nieudanym premierem. W tradycji polskiej pozostał przede wszystkim jako twórca „sławojek”, czyli szaletów wiejskich (będąc z wykształcenia lekarzem maniakalnie dbał o higienę ludu). Opozycja uważała go za tępego stupajkę i serdecznie nienawidziła. Zresztą i pośród prominentów sanacji nie miał zbyt wielu przyjaciół. Słowem postać wydawałoby się jednoznaczna.
Ze zdziwieniem przeczytałem więc w „Alfabecie wspomnień” Antoniego Słonimskiego, a potwierdza to Marian Hemar, jak to dwaj panowie, z Tuwimem na dokładkę, napisali szopkę noworoczną, w której kpili ze Sławoja-Składkowskiego w sposób najbardziej niemiłosierny (a już tej trójcy można w to wierzyć). Cenzor się wściekł i zaczął skreślać. Im bardziej dyskutowali, tym więcej wymazywał. Hemar wpadł wtedy na desperacki pomysł i wysłał integralny tekst libretta do samego Sławoja z arogancką propozycją, żeby sam wyrzucił, co mu się nie podoba. Co było dalej, relacjonujemy wersami owegoż Hemara:
„Odesłał je nazajutrz
Z dopiskiem: »Od początku
Do końca puścić wszystko,
Bez żadnego wyjątku«.
Sam przyszedł na premierę...”
Jak na tyrana to nieźle – pomyślałem. Toteż kiedy w parę lat później wpadły mi w ręce książki Składkowskiego, przeczytałem je wszystkie. W okresie międzywojennym naśmiewano się ze „Strzępów meldunków”. Rzeczywiście, jest to akt strzelisty miłości do Piłsudskiego. Już tu jednak raz za razem pojawiają się perełki humoru i autoironii. „Tak to zostałem ministrem. Wszyscy winszują mi tego »dowodu zaufania« Komendanta... Oj, oj!!”.