Nie udało się panu przeprowadzić w klubie SLD, aby w głosowaniu nad kandydaturą Leszka Balcerowicza na prezesa NBP nie obowiązywała dyscyplina. To pierwsza taka publiczna porażka. Czy pozycja Leszka Millera słabnie?
Nie był to dla mnie przyjemny moment, to prawda. Okazało się jednak, że opór przeciwko Balcerowiczowi, wynikający z przeświadczenia, że nasz elektorat w tej sprawie wymaga zdecydowanej postawy, był większy niż przypuszczałem. Moje zaś stanowisko brało się z przekonania, że Leszek Balcerowicz i tak zostanie wybrany, bowiem od tego zależała długość kadencji obecnego parlamentu. Jeżeli więc wynik głosowania był przesądzony, a my możemy stanąć po wyborach wobec konieczności współpracy z prezesem NBP, to należało zademonstrować większą elastyczność. W czasie wojny krymskiej odbyła się słynna szarża lekkiej brygady, która zakończyła się totalną klęską i jeden z dowódców angielskich obserwując to, co się dzieje, powiedział: to jest bardzo piękne, ale to nie jest wojna, to jest masakra. Otóż chcę powiedzieć, że to, co my zaprezentowaliśmy podczas wyboru prezesa NBP, nie jest polityką. Z tego głosowania nie mamy żadnych korzyści; przegraliśmy je i nie daliśmy żadnego sygnału, który mógłby być w przyszłości pomocny w relacjach między prezesem banku centralnego a lewicowym rządem.
Jakie więc wnioski wyciąga pan z tej szarży SLD?
Sądzę, że mój błąd polegał na tym, że wcześniej nie rozmawialiśmy o możliwych zachowaniach, że brak dyscypliny wydawał się nam czymś oczywistym. Reakcja klubu po głosowaniu nie była radosna, raczej nazwałbym ją refleksyjną, a więc zapewne wcześniejsze rozmowy miałyby sens.
Kampania parlamentarna, która już się zaczyna, siłą rzeczy będzie się koncentrowała wokół reform rządu Jerzego Buzka.