Bill Clinton – gdyby mógł – głosowałby, jak przytłaczająca większość Rosjan, na Władimira Putina. Takie wrażenie można było odnieść z jego pierwszej od czterech (chłodnych) lat wizyty w Moskwie. Clinton komplementował i rekomendował Bankowi Światowemu program reform Putina, podkreślał, iż nie należy zamykać przed Rosją żadnych drzwi – również tych wiodących do Unii Europejskiej, a o Czeczenii wspomniał tylko słowem, że „powinno się unikać łamania praw ludności cywilnej”. Słowem: amerykański prezydent otworzył nowemu koledze na Kremlu świeżą linię kredytową. Otworzył też przedpole swojemu następcy, który zostanie wyłoniony w jesiennych wyborach. Tak duży kapitał wsparcia i zaufania może pomóc Putinowi szukać wyjścia z zaklętego kręgu niereformowalności rosyjskiej gospodarki i spraw publicznych. Ale równie dobrze może popchnąć go ku marzeniom o odbudowaniu dyktatu strachu przed atomowa Rosją. Clinton postawił na tego pierwszego Putina, jego następca może trafić na drugiego.