Jerzy Turowicz, który zmarł 27 stycznia 1999 r., nie chciał (nie zdążył?) zrobić porządków we własnym archiwum. W czterech pokojach przy ul. Lenartowicza w Krakowie w pudłach, kopertach, teczkach, na regałach, na zdjęciach pozostawił portret Polski w XX wieku. – Nie, nie miał zamiaru dokumentowania – mówi córka redaktora Magdalena Smoczyńska. – Po prostu z tego domu nigdy niczego nie wyrzucano; ten, kto pozbywa się wszystkiego, co akurat teraz wydaje się niepotrzebne, nigdy nie zrozumie zbieracza. Mama bez zgody ojca nie wyrzuciła nigdy żadnej gazety, nawet dubletu „Słowa Powszechnego”.
Magdalena pamięta jeszcze z dzieciństwa niektóre ściany niezabudowane regałami. Kiedy rodzice sprowadzili się tu po wojnie z Goszyc, mieli zaledwie 2 tys. książek. Zbiory rosły szybko. Regały do sufitu (4 metry), książki w podwójnych rzędach, zamknięte w tapczanach, w przedpokoju, w kuchni. Poezja, tomiki debiutantów z lat 30. („Trzy zimy” Miłosza), wiersze przyjaciół z dedykacjami (Miłosz, Herbert, Szymborska, Międzyrzecki, Julia Hartwig), francuskie powieści – cały regał, teologia – następny, albumy z malarstwem – regał pod oknem. Historia, polskie powieści, socjologia i znowu historia Kościoła. – W sumie pewnie z 20 tys. – mówi Magdalena.
Książki
– Do wielu książek od lat nie było dostępu – opowiada Michał Smoczyński, wnuk redaktora, od trzech lat pracujący nad uporządkowaniem zbiorów. Dolne półki zastawione pudłami, do niektórych strach było podejść, bo groziły zawaleniem. Dwadzieścia lat temu było tu malowanie – ale tylko sufitów.
– Kiedy zaczęliśmy porządki po śmierci pana Jerzego, nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać – mówi Tomasz Fiałkowski z „Tygodnika Powszechnego”.