Archiwum Polityki

Requiem dla katarantki

[dla koneserów]

Katarantka – od katarakty ocznej. Znakiem zaćmy, na którą cierpi bohaterka, jest en bloc sceneria wzniesiona przez Magdalenę Gajewską na kameralnej scenie warszawskiego Polskiego. Ściany pochylają się, jakby miały przygnieść niedowidzącą, w głębi majaczy rozmazany prostokąt okna: jedyne światło dla chorych oczu, a może i ostatnia perspektywa, jaka pozostała samotnicy? Tomasz Man, młody reżyser i dramatopisarz, jest jak niewielu twórców z jego pokolenia niesłychanie wyczulony na potoczny, codzienny ludzki ból i cierpienie. Współczująco (choć bez czułostkowości) portretuje pogrążających się w nieszczęściu: w samotności, w zbrodni, w obłędzie. Tak odczytywał – jako reżyser – klasyczne fabuły „Balladyny” i „Zbrodni i kary” w teatrze białostockim, takich bohaterów przedstawia w swoich dramatach. „Katarantka” była jego debiutem; przygotowując prapremierę, odszedł od wersji drukowanej daleko i chyba w niedobrym, ubanalniającym kierunku. Wielogłosowe, na poły groteskowe, osadzone w życiu requiem dla przygiętej do ziemi „ciotki Gróbki” zamienił w solowy lament dystyngowanej eksśpiewaczki operowej, szlachetny – ale jednak nieskuteczny w wyrywaniu z obojętności. W nieskazitelnej od strony technicznej roli Haliny Łabonarskiej zabrakło elementarnego wzruszenia, choćby tego, które wzbudza sama tylko „mapa zmarszczek” na twarzy bohaterki, zapowiadana w didaskaliach. Złe wrażenie potęgowała jeszcze żenująca nieudolność młodzieży aktorskiej z Polskiego; migawkowe epizody córki, męża, wnuka, irytowały amatorszczyzną dalibóg niegodną dużego teatru w środku miasta. Przy wszystkich zastrzeżeniach, dobrze się stało, że sztuka Mana przeszła próbę sceny: nie ma rozwoju pisarstwa dla teatru poza praktyką.

Polityka 8.2001 (2286) z dnia 24.02.2001; Kultura; s. 42
Reklama