Wiele wyjaśnia podtytuł ekspozycji: „Alegorie miłości od Renesansu po dzień dzisiejszy”. Zamysł ciekawy i ambitny. Pokazać, jak na przestrzeni wieków twórcy próbowali utrwalić w dziełach to najczystsze i najpotężniejsze z uczuć. Jak zmieniała się symbolika, do której się odwoływali.
Miłość to nie tylko sprawa ważna i uniwersalna, zawsze absorbująca ludzkość, ale równocześnie wdzięczne pole do twórczych spekulacji. I ta mnogość, aż prosząca się o upamiętnienie: miłość matczyna i dziecięca, miłość do bogów, platoniczna, niespełniona, euforyczna, pożądliwa, bezinteresowna, własna, chorobliwa, heteroseksualna, homoseksualna itd. itp. Nic tylko przyoblekać w rzeźby i obrazy. Tymczasem przez kolejne stulecia katalog symboli miłości, do których odwoływali się twórcy, pozostawał zadziwiająco ubogi. Na czele krótkiej listy umieścić wypada, wymyślonych jeszcze w starożytności, Kupidyna (zwanego też Amorem lub – z grecka – Erosem) i Wenus. Bożek z łukiem, raz figlarny, raz bezwzględny, to złośliwy, to znów przyjacielski. Na obrazie Franza von Stucka przedstawiony jako nabzdyczony, świadom swej władzy imperator. Nic dziwnego, w malarstwie europejskim królował przez wiele stuleci. Jednak już sztuka XX w. bez bólu rozstała się z Amorem jako alegorią chyba nazbyt dosłowną, pozbawioną finezji i wieloznaczności.
Wenus królowała i króluje nadal. Gdy tylko pojawiał się motyw miłości, dawni twórcy bez namysłu sięgali po mitologiczną boginię. Trzeba jednak przyznać, że czynili to z wyjątkowym brakiem wyobraźni. Przedstawiali ją albo wylegującą się leniwie i nago, albo obściskującą się, a to z Amorem, a to z którymś z kochanków. Nie mogło jej też zabraknąć na tej wystawie, m.in. w wersjach Adriaena van der Werffa, Giorgia Ghisi czy Carle’a van Loo.