Producenci najnowszego odcinka przygód brytyjskiego superszpiega (światowa premiera „Casino Royale” przypada 17 listopada) uspokajają, że z ich filmu widowiskowe efekty bynajmniej nie znikną, pojawi się natomiast coś, czego wcześniej nigdy w tej serii nie było: psychologiczna głębia. Ma to być klasyczne, pełne rozmachu kino sensacyjne, ale znacznie poważniejsze, surowsze i nie tak wystawne jak 20 dotychczasowych epizodów, w których strzelające kijki do nart, wybuchająca pasta do zębów i kapelusze ścinające głowę zamieniły Bonda w żałosną przystawkę do gadżetów.
„Casino Royale” powstało na podstawie pierwszej i najbardziej mrocznej powieści Iana Fleminga z 1953 r., filmowanej już dwukrotnie, tyle że bez większego powodzenia. Jako pierwszy przeniósł ją na szklany ekran wynajęty przez telewizyjną stację BBC spec od seriali William H. Brown w 1954 r. (Bonda w półgodzinnym spektaklu emitowanym na żywo zagrał Barry Nelson). Trzynaście lat później reżyserii „Casino Royale” podjęła się grupa sześciu twórców, ale wyszła im surrealistyczna parodia w duchu Monthy Pythona, niewiele mająca wspólnego z książką. W wyklętym przez bondologów przedsięwzięciu wzięli wtedy udział m.in. David Niven (Bond) i Woody Allen (w roli zakompleksionego adwersarza), a obok legendarnej Maty Hari i kowbojów wystąpili tam jeszcze Indianie spadochroniarze, żołnierze legii cudzoziemskiej i cała masa groteskowych postaci granych przez ówczesne hollywoodzkie sławy.
Można powiedzieć, że obecna wersja jest pierwszą kanoniczną, rozpoczynającą zarazem zupełnie nowy rozdział filmów o agencie 007. Co ciekawe, nie zobaczymy w niej wielu stałych elementów uchodzących za znak firmowy serii, na przykład posłusznej sekretarki Miss Moneypenny. Zabraknie także oficera wywiadu zwanego Q.