Hiszpański mistrz, Diego Velazquez, nie pędził awanturniczego życia jak Caravaggio, nie odciął sobie ucha jak van Gogh, nie pił na umór jak Modigliani, a nawet nie miał tuzinów kochanek jak Picasso. Natura obdarzyła go nieprzeciętnym talentem, ale – wydaje się – poskąpiła artystycznej duszy. Miał 10 lat, kiedy zaczął malować. Szybko pokazał, co potrafi. W Londynie udostępniono większość z jego młodzieńczych, powstałych w Sewilli dzieł, w tym chyba najsłynniejsze, którego nie powstydziłby się żaden doświadczony artysta – „Nosiwoda”. Są też tzw. bodegones, czyli pierwsze w hiszpańskim malarstwie sceny kuchenne. I choć jego sztuka pozostawała wówczas pod urokiem wprowadzonych niewiele wcześniej przez Caravaggia światłocieni, to jednak nic dziwnego, że w wieku 18 lat Diego miał już w ręku papiery mistrzowskie.
Velazquez uporządkował swe sprawy osobiste szybko i sprawnie, a jego dalsze życie okazało się wyjątkowo bezbarwne. W 1618 r. (miał wówczas 19 lat) poślubił Juanę, córkę swego nauczyciela, malarza przeciętnego, acz wpływowego. Trzy lata później był już ojcem dwóch dziewczynek. Przełomowy okazał się rok 1623. Wówczas to, dzięki przeróżnym protekcjom, udało się nakłonić młodziutkiego (18 lat) króla Filipa IV, by pozował artyście do portretu. Konterfekt tak spodobał się władcy, że nie tylko zaproponował Velazquezowi stanowisko nadwornego malarza, ale też wydał oficjalny komunikat, w którym oświadczył, iż „Na przyszłość Królewska Osoba Filipa nie pozwoli się portretować innemu malarzowi”. Słowa dotrzymał.
Przy królu spędził Velazquez blisko 40 lat.
Towarzyszył mu w oficjalnych podróżach, zajmował się organizacją pałacowego życia. Jedynymi kontrapunktami monotonnie płynących dni, miesięcy i lat okazały się tylko dwie długie, sfinansowane przez władcę wyprawy do Włoch.