Luis Inácio Lula da Silva, potocznie zwany Lulą, to prawdziwy fenomen. Mimo drobnej postury – największe zjawisko w polityce latynoskiej ostatnich lat. Jeszcze rok, dwa lata temu wydawało się, że zarówno on, jak i jego rząd, a przede wszystkim Partia Pracujących, której jest twórcą, są skompromitowani. Pisano, że Lula został zapędzony do narożnika i leży już prawie na deskach.
Skandal korupcyjny (kupowanie głosów) osiągnął takie rozmiary, że leciały głowy ministrów i najbliższych współpracowników partyjnych Luli, w tym przewodniczącego Partii Pracujących José Genino. Prezydent najpierw zaprzeczał, potem był zaskoczony, wreszcie przeprosił rodaków, którzy mimo wszystko uwierzyli, że sam Lula (61 lat) jest czysty i o niczym nie wiedział.
Głównym rywalem prezydenta był Geraldo Alckmin, z wykształcenia lekarz, były gubernator prowincji São Paulo – najbogatszej i najbardziej zaludnionej w Brazylii – działacz partii socjaldemokratycznej, tej samej, z której wywodził się poprzedni prezydent, znany socjolog i polityk Henrique Cardoso. Alckmin uczynił z korupcji refren swojej kampanii. Porównywał Lulę do Kopernika i twierdził, iż jego rewolucja polega na tym, że wstrzymał gospodarkę i ruszył korupcję. Ta ma w polityce brazylijskiej duże tradycje. Mówi się o mensaleiros (deputowani na nielegalnej pensji miesięcznej w zamian za poparcie), sanguesuccas (kongresowe pijawki, które biorą łapówki za odpowiednie głosowanie) i vampiros (wampiry żerujące na przekrętach).
Na kilka tygodni przed wyborami policja odkryła w rękach działaczy Partii Pracujących walizkę, w której znajdowało się 800 tys. dol. niewiadomego pochodzenia i podejrzanego przeznaczenia. Lula usunął wtedy szefa swojej kampanii Ricardo Berzoiniego.