Wybuch wojny, wybuch wojny, koniec powstania styczniowego, tak pewna licealistka z Krakowa, kolporterka podziemnej prasy, przepowiadała sobie warszawski numer telefonu Jacka Kuronia: 39-39-64. To był kontakt z KOR, wydawcą tej „bibuły” i najsłynniejszą organizacją opozycyjną w Polsce między śmiercią Stalina a powstaniem Solidarności. Dzwoniło się na ten numer, żeby przekazać informacje o represjach, prosić o pomoc. Wielu ludzi z ruchu korowskiego wyrecytowałoby ten numer i dziś. Słyszałem, jak powtarzali go sobie przed spotkaniem w Pałacu Prezydenckim, na które Lech Kaczyński zaprosił prawie 2 tys. osób w okrągłą rocznicę zawiązania KOR. I prawie wszyscy zaproszeni przyszli do Pałacu posłuchać songów trzech opozycyjnych bardów „Jot-Ka”: Jacka Kaczmarskiego, Jana Kelusa, Jacka Kleyffa, a także Antoniny Krzysztoń, i pobyć razem ponad podziałami.
O to zapewne chodziło i prezydentowi Kaczyńskiemu. Może o tym świadczyć także lista ludzi KOR uhonorowanych wcześniej wysokimi odznaczeniami. I tak w środku poważnego politycznego kryzysu rządowego dzięki rocznicy KOR prezydentowi Kaczyńskiemu udało się coś, czego nie osiągnął jako prezydent Lech Wałęsa, sprawca pierwszej dewastującej wojny na górze z początku lat 90. Przynajmniej na kilka godzin Kaczyński zszedł z ringu, przełamał granice, jakie polskiej polityce narzucił aktualny obóz rządzący.
Otoczyli go na chwilę ludzie o różnych poglądach i życiorysach publicznych, ale wszyscy z tego samego głównego szlaku, którym powojenna Polska szła do demokracji, wolności i niepodległości. – Dziś uważam – powiedziała „Polityce” Ewa Milewicz – że tamten czas wspólnych działań był cudem. Byłam ostatnią osobą przyjętą do KOR. To był KOR i Antka [Macierewicza], i Jacka [Kuronia], i Adama [Michnika], i obojga Romaszewskich, Mirka [Chojeckiego], Konrada [Bielińskiego], Janka [Lityńskiego] i Anki [Kowalskiej], i tylu innych.