W poprzednim odcinku (relacja z festiwalu Nowe Horyzonty, POLITYKA 32) deklarowałam się jako fanka kina polskiego i jeszcze jaka byłam z siebie zadowolona, sama pod wiatr naprzeciwko tym szkalującym krytykującym oszczercom, jak potrafią lepiej, to proszę bardzo, natomiast dziś wiem jedno, dziś wiem, jak człowiek potrafi przejść gwałtowną przemianę wewnętrzną, zebrać swoje zabawki i świńskim truchtem umknąć z pola walki, przebrać się za wroga i pierwszemu rzucić kamieniem. Zgłosiwszy się spontanicznie, wiedziona gorącym porywem serca, po plakietkę „dorota masłowska obserwator” i wziąwszy spontaniczny i równie spontanicznie zakończony udział w Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, dziś wiem jedno, gdyby w najbliższym czasie ktoś chciał mnie torturować, to wystarczyłoby puścić mi jakiś film polski, najlepiej offowy chociaż nawet niekoniecznie, wystarczyłby sam początek „Statystów”, gdy Bartosz Opania w zawiadiackim kapeluszu a la Zbigniew Hołdys i z gitarą akustyczną na plecach wyrzuca z okna pociągu na peron swe klezmerskie bambetle, a wymuszenie na mnie fałszywych zeznań podatkowych lub lustracyjnych byłoby kwestią piętnastu minut.
Na Boga, zaciekle wysiadując w kinie Silver Screen to kamienne jajko z dnia na dzień bardziej czułam się jak Alex z „Mechanicznej pomarańczy”, pogrążona w jakimś połączeniu depresji z katatonią, i mimo litrów kawy ta nieznośna kurtyna opadała wciąż niżej i niżej. I to ja, osoba, która kiedyś dawniej, w poprzednich odcinkach, przed gwałtowną przemianą, z własnej woli poszła na takie perły z kalafonii jak „Nigdy w życiu”, „Tylko mnie kochaj”, a nawet „RH+” i bawiła się na nich świetnie.
Przy czym wcale nie jest to przyłączenie się do frakcji dziadów kalwaryjskich zawodzących znaną i popularną piosenkę „schyłek i upadek kina polskiego”, podejrzewam, że obejrzenie dwudziestu filmów czeskich w Czechach byłoby równie złym pomysłem, chcę tylko podzielić się spostrzeżeniem, jak ciężko, jak niezwykle ciężko obejrzeć jest Polce dwadzieścia filmów polskich o Polsce w Polsce.