Tak już nieraz bywało. „To, co się dzieje obecnie, oznacza początek końca ludzi białych lub prawie białych” – depeszował ambasador brytyjski w czasie rewolucji 1952 r. w Boliwii. „Trzeba było ogromnych nadużyć i bezpodstawnych okrucieństw, aby doprowadzeni do ostateczności Indianie otrząsnęli się ze stanu przygnębienia” – pisał 40 lat temu Alfred Metraux, etnograf francuski, znawca życia Indian Ameryki Południowej. Co pewien czas pisze się o przebudzeniu Indian, jak gdyby ich bunt, od Meksyku (Zapatyści) po Ziemię Ognistą (Mapucze), był zjawiskiem nowym. Tymczasem sprawa ma już 500 lat. Uroczystym obchodom pięćsetlecia odkrycia Ameryki w 1992 r., z udziałem szefów wielu państw, towarzyszyły protesty ludności indiańskiej pod hasłem „Nie będziemy tańczyć na grobach naszych przodków”. W Boliwii, Ekwadorze, Peru, Gwatemali, Meksyku manifestanci i wyborcy indiańscy mają coraz większy wpływ na to, kto i jak będzie rządził.
Berło od szamana
Amerykę Łacińską zamieszkuje ludność pochodzenia indiańskiego, Metysi (potomkowie Indian i białoskórych) i biali – mozaika interesów i kultur, mieszanina mniej (Argentyna, Brazylia, Chile) lub bardziej (Boliwia, Ekwador, Peru, Gwatemala) indiańska. Bunty, powstania i rewolty Indian to nieodłączna część ich historii: 1924 r. – Indianie najechali na jedno z miast ze strasznymi skutkami dla jego mieszkańców; 1927 r. – ruchy chłopskie (a tym samym także indiańskie) w rejonie Cochamamby, Potosi i Sucre; 1946 r. – powstania indiańskie; 1947 r. – kolejne powstanie w rejonie jeziora Titicaca; 1952 r. – rewolucja boliwijska; 1953 r. – Indianie z okolic Cochamamba plądrują pobliskie osady. I tak można by kontynuować aż po 2006 r., kiedy plebejsko-indiańska większość odebrała białej elicie klucze do władzy i pierwszym prezydentem Indianinem został Evo Morales.