1. Z frajerskich, a może nawet z grafomańskich powodów dość łatwo mi się pisze o Warszawie – miasto to sprawia bowiem dalej na mnie wrażenie gigantycznej dekoracji. Jak się widzi samą dekorację, nie idzie się – także w nazywaniu rzeczy – w głąb. Coś za coś jednak – jak mówi starożytny aforyzm. Być może ci, co widzą głębię, poszkodowani bywają na widzeniu powierzchni, widzieć głębię pewnie generalnie jest lepiej, ale w ogóle przez to nie widzieć powierzchni, fasady, dekoracji też jest kiepsko. Gdybym zatem pisał mój przewodnik po Warszawie, byłby to przewodnik wybitnie powierzchniowy (nie powierzchowny – na różnicy pomiędzy tymi terminami zbudowałbym tu całą filozofię architektury) i zaczynałby się, rzecz jasna, od Pałacu Kultury i Nauki – wejście od Emilii Plater.
2.
Nie sądzę, żeby bluźnierczość mojego wyznania sprawiała na kimkolwiek wrażenie, więcej, nie sądzę, aby dalej (a może nawet kiedykolwiek) było ono samo w sobie bluźniercze: Pałac Kultury nigdy może mnie nie zachwycał, ale też nigdy mnie architektonicznie nie wzburzał, nigdy mi estetycznie nie przeszkadzał. Po prostu: był. Z mojej perspektywy był zawsze. Nic na to nie poradzę, ale moja Warszawa to jest Warszawa Pałacu Kultury i Nauki dawniej imienia Józefa Stalina i fertig. Moje szlachetnie konserwatywne, bo przecież nie moskiewsko-totalitarne upodobania są zresztą w tym względzie dość daleko idące. Mój Kraków to oczywiście nie był Kraków z pomnikiem Włodzimierza Lenina w centrum Nowej Huty, ale w jakiejś mierze boleję nad tym, że posągu wodza rewolucji już tam na skwerku nie ma. „Włodzimierz Iljicz Lenin obsypany śniegiem sześciometrowy kolos wraca z roboty do baraku” – pisał w jednym ze swoich wierszy Jan Polkowski i żal mi, że razem ze złowieszczym pomnikiem świetny wiersz Polkowskiego też w jakiejś mierze został zdemontowany.