Specjalna podkomisja sejmowa wyłoniona dla opracowania projektu uzgodniła na razie czwartą jego część (7 artykułów), mimo wielokrotnych zapewnień samego premiera, że to dzieło wielkiej wagi, doniosłości politycznej i społecznej, dyktowane także wejściem Polski do Unii Europejskiej.
Wszystko jednak wskazuje na to, że zapowiadana także przez konstytucję (1997 r.) ustawa będzie rodzić się jeszcze długo i z trudem, podobnie jak nowe prawo prasowe. Jego szybkie wydanie głosiła umowa koalicyjna AWS-UW z listopada 1997 r., a kolejne projekty mnożyły się już od 1989 r. Prawa prasowego jednak jak nie ma, tak nie ma, obowiązuje to z 1984 r., przestano nawet o jego zmianach pisać i mówić. Skąd ten jałowy bieg?
Każdy projekt dotyczący źródeł informacji pogodzić w sobie musi sprzeczne wymagania. Z jednej strony gwarantować winien obywatelom i prasie dostęp do wiadomości o władzy, gospodarce, życiu publicznym, z drugiej ma uszanować niezbędną w każdym państwie sferę tajemnic. Ale jak ma być ona szeroka? Tu zaczyna się główne źródło konfliktów. W państwie rządzonym dobrze, o okrzepłych tradycjach, prawodawstwie i etyce urzędów nie ma z tym wielkich kłopotów; w państwowości, w której błąd goni błąd, zdobywającej zaledwie pierwsze szlify demokracji, sprawa ma się inaczej. Nie trzeba dowodzić, w której grupie znajduje się nasz kraj. Prezentuje się chętnie sukcesy, a nie porażki i nonsensy. Stąd rządzący dążą do ograniczenia dostępu do obszarów informacyjnych, przy jednoczesnym obłudnym podkreślaniu, że są za szerokim ich otwarciem, natomiast środowiska obywatelskie zainteresowane wolnością prasy, informacji i kontroli społecznej gorączkowo szukają mechanizmów ochrony tych swobód. Przypomnijmy tylko parę doświadczeń, w tym spór o zakres tajemnicy dziennikarskiej (1997 r.