Nie będę ukrywał: jeśli nawet słowniki nie są jeszcze moją jedyną lekturą, z całą pewnością są już lekturą pierwszą. Być może bierze się to z genów, w końcu jedno z magicznych i maniakalnie powtarzanych zaklęć ojca brzmiało: „Należy przede wszystkim gromadzić wydawnictwa słownikowe i encyklopedyczne, należy przede wszystkim gromadzić wydawnictwa słownikowe i encyklopedyczne, należy przede wszystkim gromadzić...” Mimo iż zaklęcie to stary powtarzał maniakalnie i z dotkliwie chorobliwą intonacją, nie padło ono – jak widać – ofiarą mego duchowego sprzeciwu, jestem pilnym i twórczym kontynuatorem tej zasady.
Słownik jako gatunek literacki ma tę wyższość nad innymi gatunkami literackimi, że nawet jak jest nieudany, zawsze coś w nim jest, zawsze zawiera jakąś realną materię językową. Wielkie epickie słowniki porównywalne są z wielkimi epickimi powieściami. Ale już na przykład wariacki i pokręcony słownik zawsze jest nieskończenie ciekawszy od wariackiej i pokręconej powieści. W ogóle wariackie i pokręcone słowniki są same w sobie ciekawe, bywają wręcz porywające. Przykładem klasycznym jest tu słynny (faktycznie do pewnego momentu porywający i chyba od tegoż momentu śmiertelnie nudny) „Słownik płciowy” Kuraszkiewicza z 1913 r. (Obszerne wyjątki w – tu i ówdzie dostępnym jeszcze na rynku – „Słowniku seksualizmów polskich” Jacka Lewinsona).
„Słownik slangu młodzieżowego” Macieja Czeszewskiego (Wydawnictwo Ekolog, Piła 2001) pokręcony i uszkodzony jest przez katastrofalną aranżację. Drażniący, minoderyjny i infantylny jest autorski wstęp do tej książki. „Slang młodzieżowy z czym to się je?”, „Żegnaj Genia świat się zmienia”, „Wino, kino i co ino” – z jajcarskim przytupem tytułuje autor kolejne części swego wstępu.