Nie wiadomo, od czego się zaczęło. Może od bójki na koncercie muzyki pop w Sanggau-Ledo pod granicą z Malezją, a może od dwóch urzędników, którzy nie dostali awansu i podburzyli braci-Dajaków przeciwko imigrantom z wyspy Madura. W ruch poszły maczety, noże, dmuchawy z zatrutymi pociskami, pałki, broń palna. – Straciłam dwoje dzieci – mówi reporterom zachodniej telewizji kobieta czekająca na ewakuację statkiem na Jawę. – Odcięli im głowy. Zatłukli na śmierć mego męża, trupa wlekli po ulicy. A policja i wojsko nie interweniowali.
Nie wiadomo, ile jest ofiar. Może 270, może 400, może ponad 600. Trupy osadników z Madury zaścieliły ulice miasta Sampit w środkowym Kalimantanie, trupy zalegają tropikalne puszcze, trupy płyną z nurtem rzek na zachód Borneo. W muzułmańskiej szkole w Sampicie Dajakowie kazali się ustawić w szeregu ponad dwudziestu młodym mężczyznom. – Nie zabijemy was, jeśli nie będziecie stawiać oporu – obiecała zbrojna wataha. A potem wymordowali jednego po drugim i odcięli trupom głowy.
Kobieta ze wschodniej Jawy miała szczęście: – Tłum zatrzymał nasz samochód na środku drogi. Wyciągnęli jednego z pasażerów i obcięli mu głowę. Potem to samo zrobili z jeszcze trzema. Moje dzieci krzyczały z przerażenia, byliśmy pewni, że teraz nasza kolej. Ale zostawili nas w spokoju. Nie bójcie się, powiedzieli, wy nie jesteście z Madury. Poznajemy po zapachu.
Rozum się broni. Szuka wytłumaczenia. Religia? Imigranci są muzułmanami, tubylcy Dajakowie – schrystianizowanymi animistami. Ale z muzułmańskimi Malajami Dajakowie żyją w zgodzie, tak samo jak z mniejszością chińską, wyznawcami konfucjanizmu. Podczas pogromu w mieście Salatiga Dajakowie nie podkładali ognia pod domy Jawajczyków i Malajów i nie tknęli meczetu.