Dr Tadeusz Kosztołowicz, lat 41, fizyk, Akademia Świętokrzyska w Kielcach. Ma takich znajomych: kiedyś pracownicy naukowi na uczelni – a teraz komórka, piękny samochód i licytują się we własnym gronie, kto ile razy był w Stanach. Wystarczyło, że zakrzątnęli się z dala od uniwersytetów. Kiedy Tadeusz kończył pracę doktorską „Zastosowanie funkcji Greene’a do opisów transportu w układzie membranowym”, dostał propozycję z banku. Już na starcie miało być trzy razy więcej pieniędzy niż dotychczas, a potem kolejny awans. Koszty własne: monotonia, kapciowatość i zero dreszczyku naukowego odkrycia. Ale za to spokój rachunków co miesiąc. Usiedli z żoną, pogadali, ona była przeciwko odejściu z uczelni. Mówiła: Albo teraz, albo już ci się nie uda. Został. Doktorat obroniony w 1998 r. zebrał recenzje, które Kosztołowicz z dumą pokaże wnukom. Trzy lata po doktoracie zarabia na rękę 1280 zł. Po podwyżce.
Kończył fizykę teoretyczną w Łodzi i matematykę w Kielcach. Nie zrobił w rodzinie rewolucji, bo ojciec i brat też są matematykami. Bronił pracy doktorskiej mając na koncie samodzielne artykuły w fachowej prasie światowej. Między magisterium a doktoratem Kosztołowiczom urodziło się dwoje dzieci.
W sobotę i niedzielę wstaje przed godz. 7 rano. Cicho się zbiera, żeby nie obudzić rodziny. Jedzie 12-letnim maluchem uczyć przez 8 godzin fizyki w prywatnej szkole. W poniedziałek wszyscy wpadają we właściwy rytm: pobudka o godz. 6, żona – wicedyrektor w liceum ekonomicznym – jedzie autobusem 15 km za Kielce, on z dziećmi do żłobka i do szkoły – plan w szkole fatalny, bo 3 razy w tygodniu na popołudnie. Potem siada do komputera, ale nic mu nie idzie, bo za kilka godzin trzeba dzieci odebrać, więc nie można się skupić.