„Zbiorowe egzekucje były niezbędne dla utrzymania porządku. Dlatego właśnie wezwano nas – wojskowych. Teoretycznie nazywało się to walką z terrorystami. Tymczasem było jasne, że mamy zlikwidować FLN (Armię Wyzwoleńczą Algierii – przyp. LS) i tylko wojsko dysponuje wystarczającymi ku temu środkami. Było to tak oczywiste, że nie trzeba nam było wydawać zbędnych rozkazów. Nikt mi nigdy otwarcie nie kazał zabić tego lub tamtego. To wynikało samo z siebie. Jeżeli chodzi o tortury, były one przez zwierzchność tolerowane, by nie powiedzieć, że zalecane. Minister sprawiedliwości François Mitterrand delegował do sztabu generała Masau sędziego Jeana Berarda, który doskonale wiedział, co się dzieje u nas po nocach. Utrzymywałem z nim jak najlepsze stosunki i nigdy nic przed nim nie taiłem. Skądinąd jeżeli tortury były regularnie stosowane w Algierii, nie można powiedzieć, że dotyczyły wszystkich. Nie każde przesłuchanie kończyło się torturami. Niektórzy więźniowie sypali bardzo łatwo. Wystarczyło sięgnąć do paru tylko brutalności...”.
Cytuję ten akurat fragment z książki generała Aussaressesa „Służby specjalne w Algierii 1955–1957”, gdyż swoistej pikanterii dodaje mu nazwisko François Mitterranda – późniejszego wielkiego bojownika o prawa człowieka. Inne fragmenty dzieła są dalece bardziej drastyczne i przerażające. Rzecz w tym, że nie jest to ani samooskarżenie, ani spowiedź, ani akt skruchy. Generał Paul Aussaresses napisał po prostu wspomnienie o swojej dobrze i skutecznie wykonanej robocie. W przerwach między seansami tortur chodził do tej, a nie innej kawiarni w Algierze i wyjaśnia nam dlaczego. Miał też zdolnych podwładnych.