Panie z OSBO w większości są dawnymi pracownicami Morskiego Terminalu Masowego. W 1996 r. otrzymały propozycję nie do odrzucenia – niech założą osobną spółkę, którą MTM wynajmie do sprzątania i wydawania posiłków. W ten sposób od działów nie uczestniczących w produkcji, a tylko przysparzających kosztów, uwalniało się wiele dużych zakładów. Wyodrębnionym spółkom firma-matka gwarantowała zwykle okres ochronny. Potem miały już troszczyć się o siebie same.
Sprzątaczki i kucharki – niepomne opinii Lenina – nie potrafiły prowadzić firmy. Jedna z nich – Lucyna O., przyprowadziła swego sąsiada Jerzego Borowickiego, człowieka z wykształceniem i doświadczeniem kierowniczym. Borowicki z panią O. w kwietniu 1997 r. założyli spółkę, którą nazwali OSBO, od pierwszych liter swoich nazwisk. On został prezesem, ona wiceprezesem. Po dwóch latach doszło do niesnasek pomiędzy nimi. Według pani O., pan Borowicki oszukał ją przy wnoszeniu aportu. Według pana Borowickiego, pani O. w pewnym momencie uznała, że już nie potrzebuje wspólnika i chciała go wyeliminować z gry. Mąż pani O. zarejestrował pod adresem OSBO własną spółkę, a ona nakłaniała pracownice, by przeszły do nowej firmy, bo inaczej stracą pracę. Konflikt próbowały łagodzić związki zawodowe. Lekarstwem miało być udostępnienie części udziałów załodze. Ale wojna trwała dalej. Skończyła się we wrześniu 2000 r. odwołaniem pani O. z funkcji wiceprezesa przy współudziale części pracownic-wspólniczek. – Jak została zwolniona – relacjonuje jedna ze strajkujących – to powiedziała: pozbawiłyście mnie pracy, jestem na garnuszku męża, ale wy też wkrótce będziecie.
Przez cztery lata swojej działalności OSBO nie popisało się ofensywnością w pozyskiwaniu nowych kontrahentów.