Po 19 miesiącach od objęcia urzędu prezydent Wahid ma przeciwko sobie prawie cały parlament, liderów i aktywistów głównych sił politycznych. A że to południowa Azja, region zamieszkany przez setki milionów na ogół bardzo biednych ludzi, należących do różnych ras, kultur i religii, polityczne emocje wypychają tłumy na ulice. W ruch idą kije, kamienie, maczety, płoną kościoły, meczety, budynki publiczne i domy prywatne. Co mają do stracenia? Demokrację? Zbyt świeża to zdobycz, by Indonezyjczycy lękali się o nią bardziej niż o swój los, który wiążą symbolicznie z tym czy innym przywódcą. I dlatego najbardziej zaskakuje w politycznym dramacie Indonezji to, że coraz bardziej zażarta walka o władzę nie zmiotła jak dotąd zrębów młodziutkiego systemu demokratycznego.
Wahid był prezydentem kompromisu. W wyborach jego partia wypadła kiepsko, ale zwycięska partia pani Megawati Sukarnoputri nie zdołała wprowadzić swej liderki na urząd, bo nie miała dostatecznej przewagi w zgromadzeniu narodowym i nie zdołała dogadać się z innymi. Partia Wahida zdobyła 50 foteli w 500-osobowym parlamencie. Można rzec – karzeł w porównaniu z populistką Megawati, politykiem-legendą, córką ojca założyciela niepodległej Indonezji powstałej na gruzach holenderskiej kolonii.
Ale ten 60-letni „karzeł”, słabego zdrowia i ślepnący, kierował przez długie lata 40-milionowym zrzeszeniem muzułmańskim Nahdlatul Ulama i to w czasach szczególnie ciężkich – pod autorytarnymi rządami prezydenta Suharto, który odszedł w niesławie w 1998 r., gdy Indonezja znalazła się na skraju bankructwa. Gus Dur nie bał się krytykować Suharto, miał opinię świętego męża islamu, wybitnego intelektualisty i autorytetu moralnego. Jego zwolennicy wierzą głęboko, że Gus Dur ma trzecie oko – duchowe, moc jasnowidzenia i dar nadzwyczajnej mądrości, czyniący zeń wychowawcę narodu, przewyższającego o niebo zwykłych liderów politycznych.