Gdyby z ponad 200 sylwetek kandydatów do stypendium skonstruować jedną syntetyczną, to byłby to właśnie taki desperat, który w imię pasji, bo przecież nie z rozsądnego rachunku, wybiera niepewny los. Ale jest to specyficzna odmiana desperacji. Syntetyczny kandydat do naszego stypendium żadną miarą nie przypomina żałosnego męczennika nauki, zagubionego w świecie, przytłoczonego niedostatkiem, upokorzonego koniecznością uprawiania niegodnej żebraniny.
Antonio Banderas nauki
Jest na tyle inteligentny, by uświadamiać sobie absurd swego położenia: trzydziestka na karku, bez mieszkania, z dochodem pozwalającym ledwie opędzić najbardziej trywialne wydatki. Ale też na tyle dumny, by nie biadolić i na tyle rezolutny, by nie popaść w nędzę: tu chałtura, tam grant, dotacja, subsydium. Jest weteranem zdobywania środków, staje się wprawnym menedżerem swojej osoby. Dla opisania swego położenia materialnego szuka eufemizmów i gorycz pokrywa poczuciem humoru („żyję w stanie permanentnego debetu”; „całe szczęście, że nie mam żony, dzieci ani samochodu na utrzymaniu”). Jeśli coś go naprawdę irytuje i napawa żalem, to niepewność, czy uczelnia naprawdę go chce, czy zdoła się przebić przez skostniałe układy i niepojętą inercję rządzącą instytucjami naukowymi. („Jeszcze jako student słyszałem: rozwijaj się, masz talent, praca na uczelni czeka. Teraz dowiaduję się, że nowych etatów asystenta nie ma, będą, jak ktoś umrze albo sam odejdzie. Te same władze uczelni jednocześnie głoszą, że asystentów jest za mało, a ci co są, pracują za dużo. To absurd. W efekcie, kiedy zwolni się jakiś etat, przyjmą kogokolwiek, w miarę niegłupiego słuchacza V roku, uczestnika seminarium, prowadzonego w zakładzie, w którym akurat zdarzy się kadrowa luka”).
Słowem ów wypreparowany ze statystyki kandydat na naszego stypendystę jawi się niczym Antonio Banderas w filmowym hicie Roberta Rodriqueza „Desperado”: dzielny i twardy samotnie staje do walki.