Archiwum Polityki

Maracie, kto pamięta dziś o rewolucji?

[dla koneserów]

Zasiadamy w lożach, na trybunce stojącej na scenie i w paru rzędach okalających teren gry pośrodku widowni. Z każdego miejsca widać spatynowane złocenia Teatru im. Słowackiego, do których drastycznie nie pasują kraty i zejście do piwnic obłożone poobtłukiwanymi kafelkami. Pałacowe wnętrze stało się szpitalem-więzieniem; sceneria Jagny Janickiej celnie odtwarza świat dramatu Petera Weissa – kontrast między hasłami powszechnej szczęśliwości a brutalną nędzą życia. Układ przestrzenny ma jednak złe strony: głos aktorów ginie pod niebotyczną powałą teatru. Dramat „Męczeństwo i śmierć Jeana Paula Marata przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierownictwem pana de Sade’a” napisany został prawie czterdzieści lat temu; prapremierę reżyserował w Berlinie Zachodnim Konrad Swinarski. Widowisko grane przez pacjentów (i więźniów) Charenton było tłem wielkiego starcia zapału rewolucyjnej przebudowy świata, głoszonej przez Marata, ze skrajnym indywidualizmem de Sade’a. Owo starcie – rozgrywane przy akompaniamencie lamentu-protestu ubezwłasnowolnionego tłumu „Maracie, co się stało z naszą rewolucją” – lokowało się wówczas ściśle w centrum światopoglądowych sporów. Dziś, gdy mało kto miałby ochotę jakąkolwiek rewolucję nazwać „naszą”, spór ma – przynajmniej na jakiś czas – stricte historyczny charakter. Teatr nie jest w stanie stuszować tej anachroniczności, mimo wysiłków Tadeusza Bradeckiego, sprawiedliwie prezentującego poszczególne płaszczyzny myślowe dramatu – i mimo rzetelnego retorycznego aktorstwa Mariusza Wojciechowskiego, Jerzego Grałka i innych. Dramat Weissa brzmi dziś wątle – jak wątłą zdaje się króciutka rewolta wywołana na scenie na deser niekończących się dysput.

Polityka 25.2001 (2303) z dnia 23.06.2001; Kultura; s. 44
Reklama