Wielki finał Wielkiego Brata dla publiczności oznacza, przynajmniej do czasu następnej edycji, koniec codziennych emocji oraz niedzielnych namiętności związanych z eliminacją kolejnych zawodników. Konkurenci TVN na rynku telewizyjnym – ostatnimi tygodniami nokautowani wynikami oglądalności i zyskami z reklam, jakie osiągała ta stacja – odetchnęli z ulgą. Ta rozgrywka się zakończyła, ale przed jej uczestnikami wiele następnych. Dla wszystkich więc – pokonanych, a także zwycięzców – nadszedł czas rozrachunków, refleksji, i wyciągania wniosków z lekcji Wielkiego Brata.
Ryszard Sibilski, wiceprezes TVN, przyznaje, że nawet dla polskich autorów programu jego gorące przyjęcie przez widownię było pewnym zaskoczeniem. Tym większym, że w początkach nadawania tego reality show wiele autorytetów (w tym Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji) wypowiadało się negatywnie o samym pomyśle. Wydawał się on w naszych warunkach (Polska była pierwszym krajem pokomunistycznym, w którym zdecydowano się na emisję Wielkiego Brata) dość karkołomny, zważywszy choćby, że orwellowski pierwowzór postaci jest symbolem totalitaryzmu. Mimo to chłodna zrazu publiczność powoli, ale z coraz większym zaangażowaniem, poddawała się wypróbowanemu już na Zachodzie czarowi „Big Brothera” i towarzyszącej mu wielkiej kampanii marketingowej.
Seks odrzucony
W krajach Europy Zachodniej główna siła programu polegała przede wszystkim na erotyce i ostrej rywalizacji o główną wygraną. W polskiej wersji zawodnicy rzadziej mówili o pieniądzach, częściej o karierze i szansie, jaką daje im sam udział w grze. Polscy gracze często troszczyli się bardziej o swój publiczny image niż o zdobycie nagrody. W wielu sytuacjach także, zamiast walczyć indywidualnie przeciwko sobie, tworzyli solidarną grupę, znajdującą się w opozycji do Wielkiego Brata.