Można pójść na łatwiznę: konferencje w Warszawie sprowadzić do kłótni francusko-amerykańskiej, trzydniowego filozofowania o wyższości demokracji nad zamordyzmem i do afrontu wobec profesora Geremka, gospodarza konferencji, a zarazem miłośnika i konesera kultury francuskiej, dla którego te dni miały być ważnym elementem promocji Polski i jej demokratycznych przemian. Konferencja nie była wcale pustą gadaniną. Chodzi bowiem o politykę bardzo praktyczną i obchodzącą każdego: jak dalej żyć w świecie, gdzie nie wszyscy się kochają, jak odnosić się do obcych, którzy przy każdej sposobności skandują na ulicach gniewne hasła z żarem w oczach przebijającym się nawet przez szkło telewizora.
Na początek jest grupa, którą Amerykanie określali mianem rogue states, państwa bandziorskie, chuligani, teraz już mówią: „państwa budzące zaniepokojenie”: Iran, Irak, Libia, Korea Północna, teraz pewnie i Jugosławia Miloszevicia. Waszyngton był zwolennikiem sankcji i izolacji; reszta świata wolałaby zapewne politykę rozmiękczania. Kuby nie zaliczają do tej grupy, ale różnice podejścia są podobne. Część stolic wolałaby Fidela rozbroić ofensywą uśmiechów, przypominając, że komunizm zwalczono właśnie tą metodą. Wpływowe koła w Waszyngtonie obstają przy polityce twardości i przypominają, że komunizm obalił Ronald Reagan za pomocą gwiezdnych wojen i nieustępliwości wobec „imperium zła”.
Ale rogue states to osobna kategoria, pariasi, o których nikt się specjalnie nie upomina. Są natomiast kraje budzące prawdziwe emocje obrońców demokracji i praw człowieka: Chiny, gdzie za jakieś milczące medytacje łatwo zgnić w więzieniu, albo Pakistan, gdzie bezkarnie można zabić kobietę odchodzącą od męża, albo Afganistan... przykładów niestety nie brakuje.