Ten strach właściwie znamy, wracał falami. 23 grudnia 2001 r., niewiele ponad trzy miesiące po ataku na World Trade Center, do samolotu American Airlines lecącego z Paryża do Miami wsiadł Brytyjczyk posługujący się paszportem na nazwisko Richard Reid. Ochrony lotniska nie zdziwił fakt, że mężczyzna nie miał ze sobą bagażu, a jego paszport został wydany zaledwie trzy tygodnie wcześniej. W trakcie lotu siedzących obok Reida pasażerów zaniepokoiło jego dziwne zachowanie. W pewnym momencie zorientowali się, iż próbuje on odpalić ukryty w butach ładunek wybuchowy. Natychmiast rzucili się i obezwładnili Reida.
Gdyby nie zimna krew i zdecydowanie ludzi znajdujących się na pokładzie samolotu American Airlines, lot do Miami skończyłby się katastrofą. W podeszwach butów Reida – zwanego od tego czasu Shoe Bomberem – odnaleziono bowiem silny materiał wybuchowy, plastyk C-4. Dalsze śledztwo wykazało, że Reid jest nawróconym na islam Brytyjczykiem i uczniem radykalnego londyńskiego szejka Al Masriego, nawołującego brytyjskich muzułmanów do totalnej rozprawy z niewiernymi.
Mimo że zamach zaplanowany przez Reida nie powiódł się, wydarzenie to podgrzało i tak już krańcowo napiętą atmosferę po zamachach z 11 września. Strach przed lataniem sięgnął wówczas zenitu – każdy, a zwłaszcza ci podróżujący na trasach transatlantyckich mogli stać się potencjalnymi ofiarami wojny wytoczonej zachodniemu światu przez Al-Kaidę.
Dla całego przemysłu lotniczego nastały wówczas sądne dni. Po amerykańskiej tragedii linie lotnicze były zmuszone zlikwidować 200 tys. miejsc pracy. Symbolem ówczesnych czarnych nastrojów może być bezprecedensowa decyzja szefów linii Delta i Continental, którzy na pewien czas całkowicie zawiesili wypłacanie sobie wysokich pensji. Inne firmy lotnicze zrezygnowały z dywidendy dla akcjonariuszy, a rządy wielu krajów rzuciły się do ratowania zagrożonej branży – sama Rosja przeznaczyła miliard dolarów dotacji na zapłatę rosnących ubezpieczeń dla przewoźników powietrznych.