W minionym tygodniu znowu mocniej zabiły serca polskich kibiców, jak zwykli mawiać poetycko nastrojeni sprawozdawcy. Po pierwszej serii zwycięstw na pływackich mistrzostwach Europy gazety pisały o „wielkim czwartku”, po którym należało się spodziewać już tylko Wielkanocy, czyli zmartwychwstania polskiego sportu. Mówiąc zaś prozą, na tak wielkie metafory jest jeszcze za wcześnie, niemniej weekend był bardzo udany. W dalekiej Japonii nasi siatkarze dwukrotnie pokonali rywali, na torze w Budapeszcie polski kierowca Robert Kubica wystartował w zawodach Formuły 1 (zajął 7 miejsce), co – mimo późniejszej dyskwalifikacji, nie z winy zawodnika – jest wyczynem porównywalnym z lotem pierwszego Polaka w kosmos. Zaś pływacy nie zwalniali tempa (w sumie zdobyli 8 medali, w tym 5 złotych). Zaimponowała zwłaszcza Otylia Jędrzejczak, która po osobistej tragedii wróciła do wielkiego sportu. Żeby obraz był pełny, dodajmy, że piłkarze wyszli na krajowe boiska, prezentując poziom mierny.
Nic na to nie wskazuje, abyśmy w dającej się przewidzieć przyszłości dominowali w dyscyplinach, które niegdyś były polską specjalnością. Ani w boksie, ani w ciężarach, ani w szermierce (w której to konkurencji odnotowany został ostatnio pewien sukces – mianowicie szermierz romansuje z córką byłego prezydenta, o czym systematycznie informują tabloidy). Zaczęły się właśnie mistrzostwa Europy w lekkiej atletyce. Nasi reprezentanci raczej wiele tam nie zwojują, za to z pewnością do znudzenia przypominane będą inne mistrzostwa rozgrywane też w Szwecji, z tym że w Sztokholmie w 1958 r., kiedy polski Wunderteam zachwycił nie tylko Europę, ale cały świat.
Jak słychać, w końcu ma ruszyć kanał sportowy w telewizji publicznej. Bardzo dobrze: tam będzie można wreszcie ulokować wszelkie programy z cyklu „Przeżyjmy to jeszcze raz”.