Obłożeni workami z lodem, owinięci zimnymi prześcieradłami – tak muszą znosić upały pacjenci większości polskich szpitali, które zupełnie nie są przygotowane do fali gorąca. Brak urządzeń klimatyzacyjnych, na których zaoszczędzono podczas budowy, zastępują w salach chorych i na blokach operacyjnych wiatraki, żaluzje, a gdy nie ma nawet tego – zwykłe przeciągi. Dyrektorów szpitali nie stać na założenie klimatyzacji, jeśli nie pomyśleli o tym architekci.
W szpitalach regionu łódzkiego tylko 10 proc. bloków operacyjnych ma urządzenia klimatyzacyjne i taka jest mniej więcej średnia krajowa. Chirurdzy muszą operować ubrani w maski i szczelne fartuchy (choć nieraz w samej bieliźnie) pod rozgrzanymi lampami w ciężkim ukropie, choć przepisy BHP zezwalają na 24 stopnie. Szczęśliwie wiele placówek podczas wakacji pracuje na pół obrotów. – Cieszę się, że remontujemy oddział, bo nie muszę narażać pacjentów na dodatkowe niebezpieczeństwo – mówi prof. Krzysztof Bielecki, kierownik Kliniki Chirurgii Szpitala CMKP w Warszawie.
Ale są placówki, których zamknąć nie można. Fatalną sytuację zastaliśmy na oddziale chemioterapii dziennej warszawskiego Centrum Onkologii, które boryka się z ogromnym zagęszczeniem pacjentów. Zlokalizowano go pod dachem w południe nagrzanym jak patelnia. W dodatku architekci wymyślili szyby w suficie, a rolety są tylko w salach po jednej stronie korytarza. – Przez oddział przewija się dziennie 200 pacjentów – mówi pielęgniarka Jolanta Żywczyk. – Na każdej sali ustawiłyśmy wiatraki, ale zyskuje na nich tylko ten, kto jest najbliżej. Nie ma dnia, by nie trzeba było kogoś cucić.
Utrata wody i elektrolitów grozi osłabieniem, zaduch utrudnia oddychanie.