Wszystkich świętych doliczyć się nie sposób. Źródła mówią o sześciu, ośmiu, dziesięciu tysiącach. Może dlatego, że święci – jakkolwiek by to miało zabrzmieć – funkcjonują w różnych obiegach. Obok tych oficjalnie uznanych przez Kościół w zbiorowej świadomości na dobre zadomowili się patroni, obrońcy, orędownicy i wspomożyciele bez urzędowej aureoli.
Usunięci z watykańskich kalendarzy podczas rewizji w 1969 r. (ze względu na brak historycznych dowodów istnienia), wciąż cieszą się dużą popularnością i czcią wiernych. Zbierają hołdy, wysłuchują modlitw. Dość przywołać takie imiona jak Krzysztof, Barbara, Mikołaj, Jerzy... Wszyscy z drugiego obiegu, ludowego. Działają na wyobraźnię twórców sięgających niezmiennie po ich barwne losy, jak choćby „żywot świętego jednego, cóż miłował Boga swego” (średniowieczna „Legenda o świętym Aleksym”), czy przypomniana przez Olgę Tokarczuk historia niejakiej Wilfegortis, która – by dochować ślubów czystości i odstraszyć kandydata na męża – wymodliła sobie brodę i wąsy.
Współczesne źródła podają sprzeczne wersje zdarzeń, zgłaszają wątpliwości: czy św. Walenty był jeden, czy dwóch? Czy Maria Magdalena jawnogrzesznica, ta myjąca Jezusowe nogi i ta spod krzyża, to ta sama osoba? Jedno jest pewne: niemal od zarania chrześcijaństwa święci funkcjonują jako nasi rzecznicy w niebie, pośrednicy w kontaktach z Bogiem. W ostatnich dekadach ich nieco przykurzony kult odświeżył Jan Paweł II, który wyniósł na ołtarze ponad tysiąc osób. Nadprodukcja – mówili krytycy. Benedykt XVI przypomniał jednak przed rokiem, że obecność świętych w naszym życiu pozwala myśleć o śmierci bez strachu. I, oczywiście, rozwiązywać przy ich pomocy doczesne problemy.
„Każdy Święty ma w niebie swój urząd i swoją gospodarkę – to się wie!