W sterylnie czystym budynku przypominającym terminal na lotnisku w kolejce ustawiają się turyści, pracownicy międzynarodowych organizacji pozarządowych i zwykli mieszkańcy miasta – Palestyńczycy. Cudzoziemcy przechodzą bez problemów – żołnierz w okienku nawet nie sprawdza paszportów. Wystarczy przyłożyć je do szyby, przejść przez wykrywacz metali, prześwietlić torbę lub plecak, by znaleźć się po drugiej stronie. Tam, w Betlejem, wita ministerstwo turystyki Izraela napisem „Niech pokój będzie z wami” po angielsku, arabsku i hebrajsku.
Inaczej wygląda ten sam napis w oczach Palestyńczyka, który częściej legitymuje się skrupulatnie sprawdzaną huwiją, czyli dowodem tożsamości. Kiedy odpowie już na dziesiątki pytań, zobaczy ośmiometrowy betonowy mur, kamery i żołnierzy w wieżach strażniczych.
Pozory mylą. To nie granica, tylko mur bezpieczeństwa,
który Izrael buduje od 2002 r., by oddzielić się od Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu. Według opinii Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości – nielegalnie. Avi Shlaim, profesor stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Oksfordzkim, uważa, że idea muru w Izraelu to nic nowego. Jako pierwszy sformułował ją Władimir Żabotyński, przywódca syjonizmu rewizjonistycznego, który stwierdził, że traktat pokojowy z Arabami jest niemożliwy, gdyż jako tubylcy zawsze będą sprzeciwiać się osadnictwu obcego narodu. Żydzi mieli zatem kolonizować Palestynę pod osłoną „muru z żelaza”, czyli ogromnej militarnej siły. Po złamaniu palestyńskiego ducha walki miały nastąpić negocjacje – wtedy musieliby przystać na warunki silniejszej strony.
Dziś potężna bariera na Zachodnim Brzegu jest przejawem podobnej logiki. Fiasko negocjacji w Camp David oraz zamachy terrorystyczne drugiej intifady w 2000 r.