Właśnie otrzymaliśmy ostrzeżenie – pierwszy w historii polskiej elektroenergetyki black-out. Tak nazywa się poważną awarię, podczas której dochodzi do automatycznego wyłączenia poszczególnych elementów energetycznego systemu. Wszystko dzieje się w szybkim tempie i przypomina sypiące się domino: jedna awaria wywołuje drugą, druga trzecią, a ta kolejne. W ostatnich dniach czerwca udało się, na szczęście, dość szybko powstrzymać katastrofę. Jednak przez kilka godzin spora część Polski, w tym aglomeracja warszawska, przeżywała kłopoty z prądem: albo go nie było wcale, albo miał tak niskie napięcie, że wiele urządzeń nie działało. Na warszawskich ulicach stanęły tramwaje, w wieżowcach zatrzymały się windy, a systemy komputerowe (w tym kontrola lotów na Okęciu) przeszły na zasilanie awaryjne.
Wszystko na skutek niespodziewanego i nie do końca wyjaśnionego przeciążenia sieci, które doprowadziło do automatycznego wyłączenia dwóch bloków w Elektrowni Ostrołęka. To pogorszyło jeszcze bardziej sytuację i w efekcie stanął kolejny blok w Elektrowni Kozienice, a w chwilę później przestał działać podmorski kabel łączący nas ze Szwecją. Kiedy Krajowa Dyspozycja Mocy podjęła działania, by ratować system, poważnie zagrożone były już elektrownie Pątnów-Adamów-Konin i Dolna Odra. Sytuacja jednak została opanowana. Gdyby padły i te elektrownie – zagrożona byłaby Bełchatowska, a wtedy runąłby cały system.
Apetyt na moc
Pozostaje jednak pytanie: Co się właściwie stało? Pierwsze wyjaśnienia spółki Polskie Sieci Elektroenergetyczne, zarządzającej liniami wysokiego napięcia (PSE-Operator), brzmiały mało przekonująco. Przyczyn awarii upatrywano w panujących upałach i nadmiernym obciążeniu sieci przez klimatyzatory i wentylatory. Wszystko to jednak miało miejsce w środku lata, kiedy zapotrzebowanie na energię elektryczną jest najniższe w całym roku.