Ludmiłę Asipienkę rozsadza energia. Chciałaby coś zrobić, zorganizować, postudiować, chociaż są wakacje. – Od marca czuję intelektualną pustkę – mówi. Dokładnie od 14 marca 2006 r., kiedy zadzwonił do niej kolega i powiedział, że już nie mają po co wracać na uniwersytet. Została wyrzucona. Powód? Częste naruszanie regulaminu uczelni. Na początku nie mogła w to uwierzyć. – Byłam w szoku. Byłam najlepszą studentką na swoim wydziale, redaktorem studenckiej gazety, organizowałam też akcje społeczne – wymienia silnym, niskim głosem, którym śpiewała w chórze w Mińsku. W Polsce jej studencką działalność doceniłby pewnie przyszły pracodawca. Jednak na Białorusi organizacyjny talent po swojemu dostrzegły władze uczelni.
Naciski zaczęły się osiem miesięcy przed wyrzuceniem. Co tydzień wzywano ją do Instytutu Ideologii, gdzie dziekan i jego zastępcy uczyli ją poprawnego myślenia. Na początku tłumaczyli, że redagowanie niezależnej gazety studenckiej i udział w akcjach na rzecz nauki po białorusku są dużym błędem. Kilka miesięcy później, nie widząc efektów, zaczęli krzyczeć.
W tym samym czasie akcje, organizowane przez Ludmiłę i jej oddział Zjednoczenia Studentów Białoruskich, nabierały na sile, ale postulaty mieli społeczne, nie polityczne. Luda protestowała, kiedy w akademikach zabrakło miejsc dla studentów i niektórzy z nich musieli spać na dworcu kolejowym. Na akcję przyszli z transparentem „Prędko zima, a domu nie ma”, z garnkami i czajnikami. Czterdziestu studentów zatrzymała milicja. Trzech dostało grzywny. Na uniwersytecie wciąż trwały kursy ideologii. Zajmowały coraz więcej czasu. Traciła zajęcia. Każde spotkanie trwało 60–90 minut.