Archiwum Polityki

Staruszek robot

Kiedy przed paru laty leciałem samolotem wzdłuż zachodniego wybrzeża USA z Seattle do San Francisco, zauważyłem, że nad Oregonem w pobliżu jego stolicy samolot zboczył, by ominąć olbrzymi pióropusz dymu, który wydobywał się z wulkanu. Ostatnio wulkan mniej dymi, ale to niezwykłe widowisko nadal tkwi w pamięci mieszkańców.

Stolica stanu Oregon, miasto Portland, jest ciągle na miarę człowieka, choć zatyka się i dławi od napływu przybyszów, bo Oregon, podobnie jak Kalifornia, rośnie w siły i miejsca pracy w dziedzinie wysokich technologii. Odwiedzając jeden z wydziałów na miejscowym uniwersytecie, zobaczyłem wiek dwudziesty pierwszy prężący muskuły. Wydział był siedzibą robotyki.

Najdawniejsze obrazy robotów zapamiętałem z lektury Julesa Verne’a. Nie pamiętam już, w jakiej książce pojawiają się ludzie-maszyny, na pozór podobne do człowieka, chodzące na dwóch nogach, błyskające jakimiś lampkami i przemawiające ludzkim głosem. Wyobrażenie maszyn człekokształtnych wydawało mi się naiwną dziewiętnastowieczną wizją, w której antropocentryzm dominował nad fantazją i racjonalnością. Wydawałoby się, że roboty zamiast powtarzać kształt człowieka, powinny przyjmować postać najstosowniejszą do zadania, dla którego zostały powołane. Okazuje się, że jest to spostrzeżenie prawdziwe, ale, jak to często bywa, nie do końca.

W uniwersyteckiej pracowni w Oregonie oglądam sztuczne ręce w czarnych rękawiczkach. Na projekcji wyświetlanej z komputera widzę skomplikowane człekokształtne nogi, które wchodzą i schodzą ze schodów. Mój cicerone co chwila powołuje się na to, co budują moi koledzy w Hollywood i rozumiem, że na ich potrzeby roboty dla widowiska muszą przypominać człowieka.

Polityka 11.2001 (2289) z dnia 17.03.2001; Zanussi; s. 105
Reklama