Archiwum Polityki

Mission impossible

Wojska NATO w Afganistanie mają łączność elektroniczną, a partyzanci – duchową.

Po ataku ibn Ladena na World Trade Center w Nowym Jorku 11 września 2001 r. prezydent Bush chciał pochwycić sprawcę zbrodni. Zakładał, że to będzie kwestia tygodni, może miesięcy. Za głowę przywódcy Al-Kaidy wyznaczono nawet 25 mln dol. nagrody. Gdyby ktoś z Afgańczyków wydał ibn Ladena, wojna zakończyłaby się natychmiast. Ale Afgańczycy tego nie zrobili. Kodeks honorowy Pusztunwali mówi, że jeśli ktokolwiek, wróg czy przyjaciel, prosi o schronienie, rodzina afgańska musi go przyjąć i chronić. W przeciwnym wypadku dom okryty będzie hańbą.

Ibn Laden korzysta z gościny pusztuńskiej i ma się na tyle dobrze, iż może nagrywać orędzia do muzułmanów o potrzebie walki z cywilizacją zachodnią. Może szydzić z tej cywilizacji i publikować swoje kazania za pośrednictwem telewizji Al-Dżazira. Czy ibn Laden przebywa w Afganistanie, czy po drugiej stronie granicy zwanej linią Duranda, w Pakistanie, tego nikt nie wie. Nie wypatrzył go żaden satelita amerykański, a wypatrzyć chyba można, bo ibn Laden porusza się w grupie stu kilkudziesięciu osób, spośród których część obsługuje jego aparaturę do dializy.

Jeśli przebywa w Pakistanie, to muszą o tym wiedzieć ISI, czyli połączone wywiady sił zbrojnych Pakistanu. Pięć lat szukają ibn Ladena i do tej pory nie wiadomo, gdzie on jest, co robi i czy w ogóle żyje? To jedna z największych zagadek, a jednocześnie kompromitacji służb specjalnych w czasach współczesnych.

Chyba że służby specjalne Pakistanu prowadzą własną grę.

Z powodu niemożności ustalenia miejsca pobytu ibn Ladena walczy w Afganistanie 33 tys. Amerykanów, nie mówiąc o sojusznikach z NATO. W zeszłym roku zginęło tam 222 żołnierzy koalicji, w tym roku poległo ich już 178. Władze afgańskie są na tyle słabe, że można im odbić tysiąc talibów z więzienia w Kandaharze, co stało się kilka miesięcy temu.

Polityka 36.2008 (2670) z dnia 06.09.2008; Świat; s. 51
Reklama