Zaraz po I wojnie światowej mało kto miał wątpliwości. W Europie stare imperia pękały w szwach, z upadającego cesarstwa rosyjskiego, austrowęgierskiego i osmańskiego wybijały się na niepodległość zniewolone narody. O Polskę upomniał się prezydent Roosevelt, który w ogóle forsował zasadę „samostanowienia”, choć ostatecznie Liga Narodów tej zasady nie przyjęła jako powszechnej, bo pewnym krajom (na przykład Palestynie) nadała status „terytoriów mandatowych”, które pozostawały pod opieką „zaawansowanych państw”. Wyglądało na to, że do niepodległości niektóre narody musiały dopiero dorastać.
Rozpad imperium może przebiegać w wersji krwawej, jak oddzielenie Algierii od Francji, ale też w wersji zupełnie pokojowej, jak oddzielenie Kanady od Anglii. Droga pokojowa – co nie jest bez znaczenia – często pozostawia imperium złudzenie dalszej zwierzchności czy choćby jakiś symbol władzy, co osładza gorycz kurczenia się prestiżu. Do dziś głową państwa tak w Kanadzie, jak i w Australii (i w 20 innych terytoriach) pozostaje królowa brytyjska. Takie symboliczne dzielenie się suwerennością – szukanie dziwacznych i dwuznacznych formuł prawnych – łagodzi obyczaje.
Kolonializm upadł ostatecznie jako idea dopiero w 1960 r., kiedy ONZ przyjęła deklarację o niepodległości ludów kolonialnych. Powstało kilkadziesiąt nowych państw, przede wszystkim w Afryce, a hasło dekolonizacji stało się okrzykiem bojowym Trzeciego Świata. Ostatnią falę niepodległości w świecie wywołał rozpad ZSRR. Jelcyn jeździł po największym kraju świata i zachęcał, by „brać tyle wolności, ile tylko można”. Skorzystało z tego w sumie 15 państw, dawnych republik związkowych ZSRR, w tym i Gruzja.
Krwawy i pouczający był rozpad Jugosławii.